Fakty o Psychiatrii [DSM] i Wielkiej Farmacji — dr James Davies

24 Listopad 2019

Fakty o Psychiatrii [DSM] i Wielkiej Farmacji

Dr James Davies: Witajcie, dzień dobry. Czy wszyscy mnie słyszą? Tak. Doskonale. Wspaniale jest tutaj być, dziękuję za organizację tego spotkania i dziękuję za przedstawienie mnie. Dobra robota. To dla tych z was, którzy dotarli tu na czas. Przybycie tutaj dziś rano było trochę jak maraton, prawda? Bardzo przepraszam… To taka gra słów, której używa mój tata. Ale tak czy inaczej świetnie, że wszyscy tu jesteście. Nie mogę się doczekać dzisiejszego dnia. Mam nadzieję, że to, co mam dzisiaj do przedstawienia było warte podróży tutaj. Wiem na pewno, że inni prelegenci sprawią, że tak poczujecie, ale mam nadzieję, że moja prelekcja także będzie przydatna i ciekawa dla was wszystkich. Zanim zacznę kontynuować moją prezentację, chcę powiedzieć kilka słów o sobie i o tym kim jestem, moim środowisku i tak dalej.

A zatem nazywam się James Davies. Zrobiłem doktorat z antropologii medycznej i społecznej koncentrując się na zdrowiu psychicznym. Szkoliłem się jako psychoterapeuta, jako psychoterapeuta dorosłych i w istocie praktykowałem jako terapeuta w różnych organizacjach takich jak NHS (ang. National Health Service, pl. Krajowa Służba Zdrowia), jak również w organizacji „Mind”.

Kiedy pracowałem w NHS, była to praca na oddziałach psychiatrycznych, gdzie byli pacjenci dochodzący, którzy otrzymywali skierowania na konsultację z oddziałów szpitalnych, a także z placówek podstawowej opieki zdrowotnej. I to właśnie pracując w tym otoczeniu, zacząłem się interesować niektórymi bardziej tradycyjnymi formami interwencji i praktyki psychiatrycznej, których byłem świadkiem.

Dla przykładu, kiedy przyszło stawiać diagnozę psychiatryczną, często okazywało się, że diagnozy te stwarzały iluzję zrozumienia między mną a moimi kolegami. Miałem również poczucie, że generowały piętno u ludzi, z którymi pracowałem i także prowadziły do tego, że byli zdezorientowani co do prawdziwej natury ich cierpienia. Jeśli chodzi o leki psychiatryczne, podczas gdy jest to prawdą i oczywiście podpisuję się pod tym poglądem, że dla niektórych osób, najbardziej cierpiących członków naszego społeczeństwa, z ich doświadczenia może wynikać, że leki te są bardzo przydatne, z pewnością wtedy, gdy przyjmuje się je krótkofalowo. I ja uznaję tę zasadę. Ja w pracy w NHS miałem poczucie, że wypisuje się tam zbyt wiele niepotrzebnych recept, olbrzymią ich liczbę. Dodatkowo wiele z tego przepisywania trwało zdecydowanie za długo, przepisywanie, które ostatecznie, według mnie, czyniło więcej szkody niż pożytku.

Tak więc w konsekwencji tych doświadczeń, które nagromadziły się przez szereg lat, zacząłem czytać zachłannie literaturę z dziedziny psychiatrii krytycznej, aby dowiedzieć się odrobinę więcej o tym, co potencjalnie może iść nie tak. Po kilku latach zapoznawania się z tą literaturą, zdecydowałem się osobiście wnieść swój własny wkład do tego konkretnego kanonu.

Zdecydowałem się uczynić to nie pisząc artykuł akademicki dla klinicystów czy dla moich kolegów naukowców, ale raczej pisząc coś w rodzaju książki, przeczytanie której, jak uważałem, przyniesie korzyść ludziom, których spotykałem w gabinecie. Tak więc chciałem napisać książkę dla przeciętnego czytelnika po to, żeby dotrzeć do ludzi znajdujących się po drugiej stronie leków psychiatrycznych i diagnozy. Ponieważ według mnie zdawało się, że wiele takich osób poddawało się interwencjom psychiatrycznym nie posiadając dostatecznych informacji po to, by podjąć świadomą decyzję czy poddać się czy nie tej formie interwencji. I z tego powodu zdecydowałem się napisać książkę, którą napisałem – żeby przekazać im te informacje, których w moim przekonaniu potrzebowali, aby dokonać świadomego wyboru czy poddać się tym interwencjom czy nie.

A zatem ta książka… Ten projekt został zwieńczony książką zatytułowaną „Cracked. Why Psychiatry Is Doing More Harm Than Good”. Opublikowałem ją kilka lat temu. Kiedy została wydana i myślę, że dzisiaj także, promowała stanowisko, które jest zarówno kontrkulturowe, jak i sprzeczne z intuicją. Stanowisko to brzmi następująco: psychiatria przez ostatnie 30 lat, zdominowana przez model biomedyczny, zaczęła stawać się zła dla naszego zdrowia psychicznego.

Istnieje wiele powodów, dla których uważam, że tak właśnie jest. Skupię się szybko na dwóch zanim skoncentruję się na jednym w szczególności w pierwszej części mojego dzisiejszego wykładu.

Pierwszy powód jest taki, że leki psychiatryczne nie robią dokładnie tego, co jest napisane na opakowaniu. Są bardziej nieskuteczne i niebezpieczne niż wielu z nas kazano wierzyć.

Drugi argument jest taki, że powiązania między branżą farmaceutyczną a psychiatrią stały się dalece zbyt wygodne w ostatnich dekadach. I to skłoniło psychiatrię do tego, aby uprzywilejowała leczenie psychotropowe w postępowaniu z problemami emocjonalnymi.

I w istocie to jest argument, na którym skupię się w szczególności w drugiej części dzisiejszego wykładu.

Ostatni argument, który chcę przedstawić – i jest to ten, na którym skoncentruję się w pierwszej części dzisiejszej prelekcji – jest taki, że psychiatria w niewłaściwy sposób rozpoznaje, że coraz większa liczba osób we współczesnym społeczeństwie ma problemy wymagające leczenia.

A zatem podobno obecnie jedno na czworo z nas cierpi na zaburzenia psychiczne w każdym roku. Będę utrzymywał, że liczba ta jest tak zaskakująco wysoka, ponieważ psychiatria po prostu na nowo nazywa coraz więcej naszych naturalnych i normalnych aczkolwiek bolesnych ludzkich doświadczeń jako problemy wskazujące na zaburzenia psychiczne, które niejednokrotnie wymagają jakiegoś rodzaju leku psychiatrycznego. Tak więc w rezultacie reklasyfikując bolesną normalność jako psychiczną nienormalność, stworzyliśmy iluzję epidemii chorób psychicznych. Nie sugeruję jednak… Nie sugeruję jednak, że cierpienie samo w sobie jest iluzoryczne. Nie, ono jest absolutnie prawdziwe. Wymaga uwagi i wymaga opieki. To, co kwestionuję to koncepcja, że to cierpienie jest psychiatryczne w swojej naturze. W porządku.

A zatem co leży u podstawowej owej iluzji? Cóż, będę dziś twierdził, że u podstaw tej iluzji znajduje się książka pt. „DSM”, „Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders”, książka uwzględniająca wszystkie zaburzenia psychiczne, których istnienie uznaje psychiatria. Z tą książką wiąże się wiele interesujących kwestii, ale zwłaszcza jedna wyróżnia się w moim przekonaniu – ta, że książka ta rozprzestrzeniła się w szybszym tempie niż praktycznie jakikolwiek inny podręcznik medyczny w historii.

Tak więc na przykład we wczesnych latach 60-tych w książce tej znajdowało się około stu chorób, podczas gdy dziś obejmuje mniej więcej 370. Zatem co się dzieje? Cóż, moim celem było odpowiedzieć na to pytanie w części książki, którą napisałem, ale natychmiast napotkałem problem, który polegał na tym, że istnieje bardzo niewiele udokumentowanych dowodów rejestrujących procesy stosowane przez komitet, który napisał „DSM”, podczas opracowywania tego podręcznika.

Tak więc szybko zdałem sobie sprawę, że jeśli zamierzam napisać pewnego rodzaju rekonstrukcję wydarzeń, będę musiał porozmawiać z ludźmi, którzy napisali „DSM”. I to właśnie uczyniłem. Rozpocząłem od człowieka nazwiskiem dr Robert Spitzer, którego obecnie uznaje się ogólnie za najbardziej wpływowego psychiatrę XX wieku, gdyż był przewodniczącym komitetu piszącego „DSM-3”, książki opublikowanej w 1980 roku. Stał na czele zespołu jakichś dziewięciu osób, który nazywano siłą zadaniową – zapamiętajcie to wyrażenie – siłą zadaniową, i który opracował i napisał ten podręcznik.

Powodem, dla którego dzisiaj rozpocznę od „DSM-3” – tak przy okazji, ukazało się 5 edycji „DSM” w historii tej książki, a najnowszą jest „DSM-5” opublikowana w maju 2013 roku – ale powód, dla którego rozpocznę od „DSM-3” jest taki, że to zdecydowanie najważniejsza edycja w historii tego podręcznika z następujących przyczyn…

Ustanowiła nowoczesny system diagnostyczny, który stosujemy do dzisiaj – nazywamy go systemem odhaczania. Jeżeli doświadczasz takiej to a takiej liczby objawów przez określony czas, wówczas dajesz podstawy do takiej konkretnej diagnozy, prawda? Ten system odhaczania został opracowany w „DSM-3”.

Punkt drugi – edycja ta wprowadziła 80 całkowicie nowych chorób psychicznych, z tego wiele powszechnie występujących nazw, które mogą być wam znane. Choroby takie jak zaburzenia koncentracji uwagi, zespół stresu pourazowego czy głęboka depresja i tak dalej i tym podobne.

I wreszcie „DSM-3” znacząco obniżyła poprzeczkę dla tego, co decyduje, że cierpi się na te choroby. Innymi słowy dalece ułatwiła zdiagnozowanie zaburzeń psychicznych. Tak więc z tych powodów skupię się najpierw na „DSM-3” zanim przejdę do „DSM-4”. Ale nim do tego dojdę chcę przez chwilę powiedzieć… To, co wam teraz przedstawię to zbiór danych z wywiadu, które zgromadziłem rozmawiając z głównymi członkami siły zadaniowej „DSM”, z wywiadów, które z nimi przeprowadziłem. Ale są to także dane pochodzące z przeprowadzonego przeze mnie przeszukiwania archiwów Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego w Waszyngtonie, gdzie przechowywana jest cała dokumentacja związana z „DSM”, dokumenty dotyczące struktury „DSM”. Pojechałem do tych archiwów aż dwukrotnie po to, aby zapoznać się z tymi dokumentami. Ale pozwólcie, że zanim przejdę do tych danych, najpierw ustanowię scenerię. Opowiem wam krótką historię.

Kilka lat temu byłem w swoim gabinecie na Uniwersytecie of Roehampton i naprawdę mnie to poraziło, gdy poczułem, że koniecznie muszę porozmawiać z doktorem Robertem Spitzerem. A więc pomyślałem, że wejdę w internet i znajdę jego numer telefonu. Zatem przeszukałem internet i znalazłem jego numer. Pomyślałem, że zadzwonię i zadzwoniłem z mojego gabinetu w Londynie. Odebrała jakaś kobieta. A ja po prostu założyłem – słusznie czy nie – że to jego sekretarka, więc powiedziałem:

„Dzień dobry, nazywam się dr James Davies. Dzwonię z Londynu. Bardzo chciałbym umówić się w jakimś terminie na rozmowę z profesorem Robertem Spitzerem. Czy byłoby to możliwe?”

A ona odpowiedziała:

„Proszę poczekać. Proszę poczekać. Robert, Robert!” „Czego chcesz?” Co? Nie tego się spodziewałem. „Telefon do Ciebie”. Tak przy okazji, już do końca dnia nie będę używał amerykańskiego akcentu. I nagle: „Halo?” Tylko to, już nic więcej. Tu Robert Spitzer. Mówię: „Dzień dobry. Nazywam się James Davies. Chciałbym przeprowadzić z panem wywiad”. A on na to: „Co chce pan wiedzieć? Porozmawiajmy teraz”. „Czy mogę… Czy mogę nagrywać?” „Tak, w porządku”.

Łapię więc komputer, włączam nagrywanie i rozmawiamy przez godzinę spontanicznie.  Pod koniec tej rozmowy powiedziałem mu: „Proszę posłuchać, rozmowa była absolutnie fascynująca. Czy ma pan coś przeciwko, żebyśmy ją kontynuowali? Przyjadę do USA. Przyjadę do USA i spotkam się z panem i będziemy kontynuowali tę rozmowę”. A on na to: „Dobrze. Proszę mi tylko dać znać kiedy i umówimy się”. Poszedłem więc do kierownika mojego wydziału i powiedziałem: „Słuchaj, muszę porozmawiać z tym facetem. Czy mógłbyś sfinansować tę podróż?” On na to: „W porządku, sfinansujemy tę podróż”.

Zatem pojechałem do Stanów pół roku później. Pół roku później wsiadłem do pociągu z Nowego Jorku, przejechałem przez New Jersey do Uniwersytetu Princeton, a Robert Spitzer mieszka obecnie w jednym z tych uroczych domów w stylu Nowej Anglii na północny wschód od uniwersytetu. Wziąłem więc taksówkę i pojechałem tam. Taksówka zaparkowała i był to piękny stary dom. Było jasne, że wybrali piękne miejsce do życia. Podszedłem do drzwi frontowych, zapukałem do nich i otworzył je Robert Spitzer. Stał tam ubrany w luźną sportową koszulkę, szorty i sandały i mówi do mnie: „James, James, wchodź”.

Jedną z pierwszych rzeczy, które powiedział, było: „James, czy zostaniesz na lunch?” Właśnie zjadłem gigantyczne amerykańskie śniadanie, no więcie, więc pomyślałem: „O nie”… Odpowiedziałem: „Tak, byłoby miło”. On rzekł ku mojej wielkiej uldze: „Zanim… Zanim zjemy lunch, może usiądziemy, żebym mógł ci powiedzieć to, co chcesz wiedzieć?” Poszedłem do jego salonu, usiedliśmy, włączyłem komputer, nacisnąłem nagrywanie i zaczęliśmy.

Jedno z pierwszych pytań, które miałem do Roberta Spitzera brzmiało: „Jaka była podstawa logiczna do takiego ogromnego rozszerzenia „DSM”, które miało miejsce pod pańskim nadzorem?” Pamiętacie, 80 zupełnie nowych chorób psychicznych znalazło się w tym podręczniku. „Jakie były tego przesłanki logiczne?” I oto, co odpowiedział:

”Zaburzenia, które uwzględniliśmy nie były tak naprawdę nowe dla tej dziedziny. Były to głównie diagnozy, które klinicyści stawiali w praktyce, ale nie zawarte w ‘DSM’. Zatem uwzględniając je w ‘DSM’ sprawiliśmy, że stały się profesjonalnie uznane”.

Czyli przypuszczalnie choroby te zostały odkryte w sensie biologicznym? To dlatego je uwzględniono, tak?

Nie, wcale tak nie było. W ‘DSM’ zawarta jest zaledwie garstka zaburzeń psychicznych, o których wiadomo, że mają wyraźną przyczynę biologiczną. Są one znane jako choroby organiczne. Są one bardzo nieliczne”.

Chciałbym to wyjaśnić. Nie odkryto żadnych biologicznych przyczyn wielu pozostałych zaburzeń psychicznych w „DSM?” „Nie jest tak w przypadku wielu, ale wszystkich. Nie zidentyfikowano żadnych markerów biologicznych”.

Pozwólcie, że teraz opowiem o czymś przez chwilę. Powodem, dla którego to może brzmieć dziwnie dla wielu ludzi, może niekoniecznie dla osób na tej sali, ale dla ludzi z zewnątrz, w szerszym społeczeństwie, jest to, że ludzie oczekują, iż psychiatria działa w dużym stopniu jak reszta współczesnej medycyny głównego nurtu. We współczesnej medycynie głównego nurtu – ale oczywiście są od tego wyjątki – ale mówiąc ogólnie, nazwa tylko wówczas zostaje zatwierdzona jako wskazująca na istnienie zaburzenia po tym, jak jakiś rodzaj korzeni patologicznych zostanie odkryty w organizmie, w komórkach, w tkankach, w narządach wewnętrznych itd.

Przekręty w badaniach klinicznych “szczepionek” na Covid firmy Pfizer-BioNTech – Canadian Covid Care Alliance

ARTYKUŁ BMJ – O PRZEKRETACH – zrobić

Ale zaskakującą rzeczą w psychiatrii jest to, że działa ona w całkowicie odwrotny sposób.

Psychiatria najpierw nazywa chorobę psychiczną zanim jakiekolwiek korzenie patologiczne zostaną odkryte w organizmie.

Tak więc w rezultacie nowe zaburzenie psychiczne może trafić do „DSM” i stać się częścią naszej szerszej kultury nawet jeśli nie istnieje absolutnie żaden biologiczny dowód, który wspierałby jego uwzględnienie. Tak więc kontynuowałem.

Czyli jeśli nie istnieją żadne znane przyczyny biologiczne, na jakiej podstawie choroby psychiczne trafiają do „DSM”? Jakie inne dowody wspierają ich włączenie?

„Cóż, psychiatria musi poszukiwać innych rzeczy – behawioralnych, psychologicznych – mamy inne procedury”.

Zapytałem go wtedy co to za procedury.

„Sądzę, że ogólną zasadą, którą się kierowaliśmy było to, że jeśli wystarczająco duża liczba klinicystów uważała, że koncepcja diagnostyczna jest ważna w ich pracy, wówczas było prawdopodobne, że dodamy ją jako nową kategorię. Na tym to zasadniczo polegało. Stało się to kwestią tego jaki udało nam się osiągnąć konsensus, żeby rozpoznać i uwzględnić konkretną chorobę”.

A więc to umowa decydowała co znajdzie się w ‘DSM’? „Tak to się w zasadzie odbywało – zgadza się”. Inna kwestia, którą trzeba tu przedstawić – umowy [konsensusy] nie stanowią dowodu naukowego, prawda? Gdyby zebrała się grupa teologów i umówiła się, że Bóg istnieje, nie stanowiłoby to dowodu, że Bóg istnieje. Wszystko, czego to dowodzi to to, że ta grupa teologów uważa, że tak jest.

A więc pod jakim względem umowa [konsensus] komitetu „DSM” różni się od tego? Dlaczego, kiedy spotyka się grupa psychiatrów i umawia się co do czegoś, pozostali powinni przyjąć, że mają oni rację? Cóż, oczywistą odpowiedzią na to pytanie byłoby: z pewnością istnieją inne sposoby badań, które prowadzą komitety do osiągnięcia zgody [konsensusu]. I to byłoby całkiem sprawiedliwe.

Pozwólcie, że teraz zajmę się tym argumentem. I pozwólcie, że zajmę się nim wciągając w tę rozmową profesora psychologii w Harvard Kennedy School, osobę nazwiskiem Paula J. Caplan. Paula jest bardzo interesującą osobą, ponieważ była konsultantką „DSM-3”, ale, co ważniejsze, dlatego, że wywierała nacisk na Roberta Spitzera, aby nie uwzględniał nowej choroby, której włączenie proponowano. Choroba ta nosi nazwę autodestrukcyjnego zaburzenia osobowości lub w skrócie SDPD (ang. self-defeating personality disorder).

Twierdziła ona, że diagnoza ta jest bardzo niebezpieczna, ponieważ cechy SDPD są bardzo podobne do właściwości, które ujawniają się u kobiet będących ofiarami przemocy. Tak więc innymi słowy utrzymywała, że diagnoza ta może być wykorzystywana do patologizowania ofiar przemocy płci żeńskiej. Cierpią, gdyż mają autodestrukcyjne zaburzenie osobowości, a nie dlatego, że je skrzywdzono. Ale to może również uwolnić od podejrzeń sprawców tej przemocy, bowiem przypuszczalnie robili po prostu to, czego te kobiety chciały. Kobiety te miały autodestrukcyjne zaburzenie osobowości. Mężczyźni czy kimkolwiek byli ci zwyrodnialcy zwyczajnie byli do dyspozycji. Zatem z tego powodu ona twierdziła, że to niebezpieczna diagnoza i nie powinno się jej uwzględniać, ale Robert Spitzer pozostał niewzruszony, nie chciał pozbyć się tej diagnozy.

Kiedy byłem w archiwach „DSM” w Waszyngtonie – nawiasem mówiąc, było tam prawie 3 metry liniowych dokumentów – przeczesywałem pudełko i znalazłem małą etykietę, na której było napisane: „SDPD”. Zagłębiłem się i wyciągnąłem dokument i znalazłem dokładnie to spotkanie, na którym Robert Spitzer i jego zespół omawiają argumentację Pauli J. Kaplan.

Pokażę wam transkrypt tego zaprotokołowanego spotkania słowo w słowo, ponieważ uważam, że jest bardzo ciekawy. „One – kobiety – prezentują wąskotorową, ale przekonującą argumentację. Ich potężny argument jest taki, że to politycznie drażliwe zagadnienie. Kwestia feministyczna jest fałszywa – że diagnoza to może patologizować ofiary przemocy płci żeńskiej”.

Fink: „Argumenty kobiet wydają się nieistotne w związku z tymi konkretnymi zagadnieniami. Zaciemniają swoje własne mocne argumenty?” „Mocne argumenty” są takie, że SDPD to kontrowersyjna diagnoza, zaś „nieistotne argumenty” to te, które przedstawia Caplan.

Benedek: „Brak podstawy empirycznej dla tej kategorii. Ale masz rację – argumenty nie odpowiadają na pytania”.

Rose: „Wyrządzamy wielką szkodę wycofując się i nie przyznając, że ta prawidłowość jest patologią”. Z tego fragmentu widzicie, że mówią o tym, iż wiedzą, że zachowają to zaburzenie w „DSM”. I faktycznie tak robią. Podejmując ostatnią próbę, żeby na nich wpłynąć, aby tego nie robili, Paula J. Caplan stosuje ostateczną strategię.

„Postanowiłam dogłębnie przeanalizować dokładne badania jako takie, wykorzystane do uzasadnienia włączenia SDPD do ‘DSM’”.  Spójrzmy teraz, co ustaliła.

Po pierwsze odkryła, że przeprowadzono tylko dwie próby badawcze, czyli niezwykle mało wedle ogólnych standardów. Ale teraz spójrzmy na to, co stanowią te próby badawcze. W pierwszej próbie badawczej, którą przeprowadził Robert Spitzer, grupie psychiatrów z tylko jednego uniwersytetu, z których każdy zaakceptował istnienie SDPD, przedstawiono stare kliniczne analizy przypadku.

Caplan zwróciła uwagę, że tylko to, iż niektórzy psychiatrzy w jednym szpitalu jak jeden mąż zdiagnozowali u swoich pacjentów SDPD, nie stanowiło dowodu, że choroba ta rzeczywiście istnieje. Wszystko, czego to dowodzi, jak stwierdziła Caplan, to to, że grupa psychiatrów, pracujących w tej samej instytucji, przyczepiła tę samą etykietkę – słusznie lub nie – danemu zbiorowi zachowań. Nie dowodzi to niczego więcej poza tym. Ale jeżeli sądzicie, że ta pierwsza próba badawcza jest słaba, to popatrzcie na drugą.

Wyselekcjonowanej grupie członków Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego przesłano kwestionariusz. Pytano w nim czy diagnoza SDPD powinna być uwzględniona w „DSM”. Oficjalny raport opracowany później przez psychologów Kutchinsa i Kirka pokazuje, że zaledwie 11% zagłosowało na „tak”, co z pewnością nie jest reprezentatywną próbą społeczności psychiatrów. Tak więc to jest podstawa badawcza włączenia SDPD do „DSM”.

Moglibyście powiedzieć: „Słuchaj, James, niech będzie, ale posłuchaj, to jest na pewno obserwacja nietypowa. Dobierasz najbardziej ekstremalny przykład po to, by zmieszać z błotem całą procedurę. To właśnie robisz”. Podstawa badawcza innych zaburzeń była dalece bardziej solidna. Gdybyście mieli wysunąć ten argument, byłby to uzasadniony argument. Zatem pozwólcie, że teraz się nim zajmę. Zajmę się nim zapraszając do tej dyskusji osobę nazwiskiem dr Theodore Millon.

Nawiasem mówiąc, dr Theodore Millon był członkiem pierwotnej grupy zadaniowej, więc był wtajemniczony we wszystko, co się działo. W poniższym cytacie, oto, co mówi o próbie badawczej, nie tylko wspierając uwzględnienie SDPD, ale wszystkich innych zaburzeń, które trafiły do „DSM”. Oto co mówi:

„Przeprowadzono bardzo niewiele systematycznych badań, a wiele spośród tych, które istniały, to była sieczka – pojedyncze, pełne sprzeczności i wieloznaczne. Sądzę, że większość z nas zdawała sobie sprawę, iż wkład dobrej solidnej nauki, na której opieraliśmy nasze decyzje był dość skromny”.

Pozwólcie, że wrócę teraz do salonu Roberta Spitzera w Princeton. Postanowiłem przeczytać Robertowi ten cytat, żeby sprawdzić jak się do niego odniesie i po krótkiej i odrobinie niezręcznej ciszy, Robert Spitzer odpowiedział w sposób, którego się zwyczajnie nie spodziewałem. Powiedział co następuje:

„Cóż, prawdą jest, że w przypadku wielu dodanych chorób, nie przeprowadzono ogromnej liczby badań, a już na pewno nie było badań w związku z konkretnym sposobem, w jaki zdefiniowaliśmy te zaburzenia. W przypadku cytatu z Millona, myślę, że odnosi się głównie do zaburzeń osobowości… Ale znowu, jest z pewnością prawdą, że liczba badań potwierdzających ważność danych dotyczących większości chorób psychicznych jest istotnie bardzo ograniczona”.

A więc twierdzi pan, że przeprowadzono bardzo niewiele badań nie tylko wspierających uwzględnienie przez pana nowych zaburzeń, ale także wspierających to, w jaki sposób zaburzenia te powinny być definiowane?

„Istnieje bardzo niewiele chorób, których definicja była wynikiem szczegółowych danych pochodzących z badań”.

Byłem tak zaskoczony tym wyznaniem, że kiedy wróciłem do Wielkiej Brytanii kilka dni później, zdecydowałem się zweryfikować je u innych członków jego siły zadaniowej. Tak więc w pewien deszczowy angielski poranek postanowiłem zadzwonić do Nowym Jorku, do biura profesora Donalda Kline’a. Profesor Donald Kline jest naprawdę ważną postacią w historii „DSM”. Był zastępcą Roberta Spitzera, ale w rzeczywistości z archiwów okazało się, że prawdopodobnie w wielu obszarach miał większy wpływ niż Robert Spitzer, a więc kluczowy gracz w historii „DSM”. Zadzwoniłem do niego i przeczytałem mu to, co powiedział mi Spitzer, aby sprawdzić, jaka będzie jego reakcja. I oto co odpowiedział:

„Jasne, dysponowaliśmy bardzo niewieloma danymi, więc zmuszeni byliśmy opierać się na konsensusie klinicznym, który, prawdę mówiąc, jest bardzo słabym oparciem do podejmowania działań. Ale to było lepsze niż cokolwiek innego czym dysponowaliśmy”.

Czyli bez danych, które by was prowadziły, w jaki sposób osiągnięty został ten konsensus? Poprosiłem o przykład.

„Zasadniczo to zjechaliśmy. Kłóciliśmy się przez 3 godziny. Jakieś 12 osób siedziało przy stole, zwykle był przewodniczący i ktoś, kto robił notatki. A na koniec każdego zebrania następował podział wyników. Na następnym zebraniu niektórzy zgadzali się na włączenie, a inni nadal się kłócili. Jeśli wciąż byliśmy podzieleni, ostatecznie rozstrzygaliśmy kwestię w drodze głosowania”.

Poważnie, w drodze głosowania? „Pewnie, tak to się odbywało”.

A więc głosowanie. Zainteresowałem się. Kolejna osoba, z którą rozmawiałem, doktor Henry Pinsker, znowu członek pierwotnej dziewiątki… Postanowiłem poruszyć z nim kwestię głosowania. Oto co powiedział:

„Niektóre sprawy omawialiśmy podczas wielu różnych spotkań, po których niekiedy następowała wymiana protokołów, a potem po prostu następowało głosowanie. Podnosiliśmy ręce, nie było aż tak wielu osób”.

W odniesieniu do zasadności tej metody Pinsker kontynuował:

„Nigdy nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że tak powinniśmy iść do przodu. Nigdy nie miałem żadnych zastrzeżeń w związku z pracą w taki sposób”.

Na potwierdzenie tego zdarzyła się pewna sytuacja, kiedy byłem w archiwum. Udało mi się pozyskać od archiwisty 12 protokołów zebrań siły zadaniowej. Mogliśmy pozyskać tylko 12, bo tylko tyle byliśmy w stanie znaleźć. I w tych 12 protokołach zebrań siły zadaniowej znajduje się dowód, jasny dowód, że na dziesięciu z nich miało miejsce głosowanie. Nie mówimy tutaj o jednym czy dwóch, ale o bardzo wielu głosowaniach dotyczących mnóstwa rozmaitych tematów. W jednym z dokumentów było około 24 głosowań nad wieloma sprawami – tym, jak definiować zaburzenia, gdzie umieszczać granice objawów, czy uwzględniać choroby czy nie. Inaczej mówiąc, dowody w archiwach absolutnie potwierdzają przekaz ustny. Aha, jeszcze jedna rzecz, którą chciałem o tym wszystkim powiedzieć: głosowanie nie jest działaniem naukowym. Czym więc jest? To działanie kulturowe.

Kiedy cokolwiek zaczyna istnieć w wyniku głosowania,  cokolwiek to może być, czy jest to nowy prezydent Stanów Zjednoczonych czy nowy premier Wielkiej Brytanii czy nowe zaburzenie psychiczne, prawdopodobieństwo, że się pomyliliśmy nigdy nie jest odległe. W porządku, pozwólcie, że dam wam… Ach tak.

Czy mógłbym wam szybko przedstawić Rennie Garfinkel? Bardzo interesująca kobieta. Ona… W czasie gdy powstawało „DSM-3”, dopiero co skończyła studia psychologiczne, a więc była bardzo młoda, bardzo zielona, bardzo naiwna i niewinna, tak jak my wszyscy zanim wyjdziemy na szeroki świat. Dostała coś w rodzaju stażu w APA (ang. American Psychological Association, pl. Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne).

Zjawiła się pewnego ranka i zapytała: „Co mam robić?”, a oni odpowiedzieli: „Na górze trwają prace nad ‘DSM’. Czy mogłabyś tam pójść i pomóc przy robieniu kawy i kserowaniu i tym podobnych zwykłych czynnościach?” Odpowiedziała: „Jasne, oczywiście”. Nie wie w czym uczestniczy. Siedzi na zebraniach siły zadaniowej. W miarę jak sytuacja się rozwija, zaczyna sobie uświadamiać, że w rzeczywistości jest częścią czegoś naprawdę ważnego. Zostaje wtajemniczona, spotkania przybierają bardzo fascynującą dynamikę. Po mniej więcej 30 latach postanowiłem przeprowadzić z nią wywiad. Co się działo? Co się tam odbywało? Co pani zaobserwowała? Oto co powiedziała:

„Musi pan zrozumieć, że to, co widziałam w tych komitetach nie miało nic wspólnego z nauką – bardziej przypominało grupę przyjaciół starających się podjąć decyzję gdzie pójść na obiad. Jedna osoba mówiła: ‘Mam ochotę na chińską kuchnię’, a druga: ‘Nie, nie, ja bardziej skłaniam się ku indyjskiemu jedzeniu’. Wreszcie, po dyskusji i wzajemnych ustępstwach, wszyscy decydowali, że zjedzą coś włoskiego”.

Następnie podała mi przykład tego, jak bardzo nisko na skali intelektualnej przyzwoitości potrafiły według niej niekiedy upaść te spotkania.

„Pewnego razu siedziałam na zebraniu siły zadaniowej i toczyła się dyskusja o tym czy określone zachowanie powinno być sklasyfikowane jako objawy konkretnej choroby. W miarę jak dyskusja trwała, ku memu ogromnemu zdumieniu jeden z członków siły zadaniowej nagle pisnął, ‘O nie, nie, nie możemy uwzględnić tego zachowania jako objawu, ponieważ ja to robię!’ Tak więc zdecydowano, że zachowanie to nie zostanie włączone, gdyż, przypuszczalnie, jeśli robi to ktoś z siły zadaniowej, musi to być całkowicie normalne”.

W porządku. Pozwólcie, że przedstawię wam trochę więcej wrażeń z tych spotkań zebranych podczas przeprowadzonych przeze mnie wywiadów i od innych ludzi…z innych źródeł, z którymi się skonsultowałem. Według innych członków siły zadaniowej zebrania te były niejednokrotnie przypadkowymi spotkaniami.

„Raptem coś się zaczynało dziać i nie wydawało się, żeby istniały ku temu jakieś większe podstawy z wyjątkiem tego, że ktoś po prostu nagle zdecydował, iż coś zostanie zaakceptowane,” powiedział jeden z członków. „Zdawało się,” przyznał inny uczestnik, „że decydował ten, kto miał najbardziej donośny głos”.

Ponieważ nie dysponowano szczegółowymi danymi, do których można by było się zwrócić, rezultat w postaci decyzji siły zadaniowej zależał często od tego, kto w pokoju miał najsilniejszą osobowość.Problem z opieraniem się na konsensusie,” wielokrotnie powtarzała Garfinkel, „polegał na tym, że w trakcie dyskusji niektóre głosy po prostu cichły – albo dlatego, że osoby te nie chciały się kłócić albo z tego powodu, że widziały, iż są w mniejszości. I trach, w tym momencie podejmowano decyzję”.

Prawdę mówiąc, kiedy sile zadaniowej brakowało wiedzy specjalistycznej w związku z konkretną chorobą, Spitzer konsultował się z najważniejszymi osobami w tej dziedzinie. Archiwa są pełne listów Spitzera, które pisał do ekspertów, i odpowiedzi na nie. Ale to także prowadziło do chaotycznych zebrań, w których członkom niejednokrotnie trudno było uczestniczyć. Jeden z nielicznych Brytyjczyków w sile zadaniowej, psychiatra nazwiskiem David Shaffer, przypomina sobie w jaki sposób te spotkania niejednokrotnie się rozwijały.

„Podczas zebrań tak zwanych ekspertów czy doradców, ludzie stali, siedzieli i chodzili. Ludzie się przekrzykiwali. Ale Bob, Robert Spitzer, był zbyt zajęty pisaniem notatek na maszynie, żeby przewodniczyć spotkaniu w zorganizowany sposób”.

W 2005 roku opublikowano bardzo interesujący artykuł w czasopismie „The New Yorker”, a tytuł tego artykułu brzmiał: „Słownik zaburzeń psychicznych”. Było to biograficzne studium wpływu Roberta Spitzera na światową psychiatrię. W połowie tego artykułu znajdowała się część poświęcona konstrukcji „DSM-3”, którą chcę wam bardzo szybko przeczytać:

Roger Peele i Paul Luisada, psychiatrzy ze szpitala Św. Elżbiety w Waszygtonie, napisali artykuł, w którym użyli terminu ‘psychozy histeryczne’, aby opisać zachowanie dwóch rodzajów pacjentów, które których obserwowali… Spitzer przeczytał ten artykuł i spytał Peele’a i Luisadę czy mógłby przyjechać do Waszyngtonu, aby się z nimi spotkać. W czasie 40-minutowej rozmowy cała trójka zdecydowała, że ‘psychozy histeryczne’ powinno się w istocie podzielić na dwa zaburzenia: krótkotrwałą psychozę reaktywną i zaburzenia pozorowane. ‘Wtedy Bob poprosił o maszynę do pisania,’ opowiada Peele. Ku zaskoczeniu Peele’a, Spitzer z miejsca sporządził roboczą wersję definicji. ‘Wystukał zestaw kryteriów zaburzeń pozorowanych oraz krótkotrwałej psychozy reaktywnej i uderzyło mnie, że z niego produktywny facet! Przychodzi omówić jakąś kwestię i odchodzi z kryteriami diagnostycznymi dwóch różnych zaburzeń psychicznych”.

COVID – dlaczego terminologia ma znaczenie? – dr Malcolm Kendrick

A nawiasem mówiąc obie te choroby weszły do „DSM” tylko z bardzo nieznacznymi modyfikacjami pierwotnych kryteriów spisanych tam i wtedy, w tamtym pokoju. Pozwólcie, że przeczytam wam dwa akapity zanim przejdziemy dalej. „DSM-3” Spitzera opublikowano w 1980 roku. Z dnia na dzień książka stała się sensacją. Niemal 500-stronicowy podręcznik wyprzedał się natychmiast. Podręcznik ten kupowali nie tylko psychiatrzy, ale również pielęgniarki, pracownicy społeczni, prawnicy, psychologowie, psychoterapeuci itd. Entuzjazm szybko wypłynął poza granice Stanów Zjednoczonych. Przykładowo w Wielkiej Brytanii podręcznik wywarł taki wpływ, że do końca lat 80-tych większość brytyjskich psychiatrów uczono, by korzystali z „DSM”.

Co więcej, kategorie Spitzera pochodzące z „DSM” prędko stały się tymi, według których prowadzono wszystkie badania dotyczące zaburzeń psychicznych na całym świecie. Oznacza to, że choroby analizowane przez badaczy w Niemczech, Australii, Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Skandynawii itd. itd. były tymi zaburzeniami, które zdefiniowano i wymieniono w „DSM” Spitzera. Krótko mówiąc, książka w ostatecznym rozrachunku zmieniła fundamentalną podstawę badań i praktyki w przedmiotowej dziedzinie, nie mówiąc o życiu dziesiątek lub niezliczonych milionów osób, u których zdiagnozowano zaburzenia psychiczne wymienione w tej książce.

A jednak, w miarę jak wpływ tego podręcznika rozszerzał się, prawda o sposobie jego powstania pozostawała ukryta. Większość profesjonalistów korzystających z podręcznika nie wiedziała po prostu i powiedziałbym, że do dnia dzisiejszego nadal nie wie, w jakim stopniu sile zadaniowej w jej wyborach nie udało się uwzględnić dowodów biologicznych lub solidnych badań. Nie wiedzieli, że definicji wymyślonych zaburzeń, zasadności włączonych chorób ani granic objawów, które trzeba osiągnąć, żeby usłyszeć diagnozę nie określano w oparciu o wnikliwe badania, lecz na podstawie produktu, jakim była decyzja komitetu, która w najlepszym razie odzwierciedlała profesjonalne opinie głoszone w dobrej wierze przez niewielką podgrupę psychiatrów.

Fundamentalne zmiany wprowadzone do globalnej psychiatrii wymagały jedynie konsensusu skrajnie małej grupy ludzi, grupy dziewięciu osób

 

Krótko mówiąc, większość ludzi nie wiedziała, że podstawowe zmiany, które Spitzer wprowadził do globalnej psychiatrii wymagały jedynie konsensusu skrajnie małej grupy ludzi, grupy dziewięciu osób. W istocie, jak Robert Spitzer otwarcie potwierdził w czasie naszego wywiadu – i tak naprawdę myślę, że jest to mój najbardziej ulubiony cytat ze wszystkich – powiedział, co następuje:

„Nasz zespół z pewnością nie był typowy dla społeczności psychiatrów i był to jeden z głównych argumentów przeciwko ‘DSM-3’: że niewielka grupa prezentująca określony punkt widzenia przejęła kontrolę nad psychiatrią i zmieniła ją w fundamentalny sposób”.

Co pan sądził o tej krytyce?

„Co sądziłem o tym zarzucie? Cóż, to zdecydowanie była prawda. To była rewolucja, oto, czym to było. Przejęliśmy kontrolę, ponieważ mieliśmy siłę”.

Dosyć niesamowite wyznanie. W rzeczywistości usłyszałem ten cytat dzień po swoim wyjeździe. Jadłem śniadanie w hotelu dzień po tym, jak przeprowadziłem z nim wywiad i byłem naprawdę sfrustrowany sam sobą, ponieważ były dwa lub trzy pytania, do których po prostu nie doszedłem podczas wywiadu. Pomyślałem więc:

„Wiesz co? Zwyczajnie do niego zadzwoń. Ten facet zazwyczaj odbiera telefon, więc po prostu do niego zadzwoń”.

Zadzwoniłem więc do niego ponownie i powiedziałem:

„Bardzo  przepraszam, jest kilka rzeczy, o które chciałem zapytać, ale zapomniałem”. On odpowiedział; „Śmiało, śmiało. Co to za pytania? Jakie to pytania?” Zapytałem go o krytykę „DSM” i oto, co odpowiedział. Nagrałem to siedząc na fontannie na zewnątrz jednego z hoteli „Best Inn” czy jakiegoś innego. Wiecie, siedziałem i nagrałem to tam. I oto, co mi powiedział tamtego poranka. Sądzę, że jest to naprawdę bardzo mocne stwierdzenie, ponieważ jest prawdziwe, jest absolutną prawdą:  „Tak wiele…”. Kolejna rzecz, którą chcę wam uświadomić.

„Tak wiele w dziedzinie zdrowia psychicznego zależy od tego, kto ma siłę [władzę]. To zdecydowanie zależy od tego, kto ma siłę. I niech pan nie pozwoli, żeby ktokolwiek wmówił panu coś innego”.

Szokujące jest, do jakiego stopnia to się dzieje. Nie tylko w przypadku komitetu zajmującego się „DSM”, ale w przypadku wszystkich komitetów, które określają to, w jaki sposób mamy rozumieć i reagować na trudności natury emocjonalnej. No dobrze. Zostało mi 10 minut w tej części. Czy to okej zanim zrobimy krótką przerwę? Bo chcę teraz przejść do „DSM-4”, czyli nie tak wiele do powiedzenia, ale zostańcie ze mną proszę. A zatem w 1994 roku kończy się data minimalnej przydatności „DSM-4” – przepraszam, „DSM-3” – i podręcznik zostaje zastąpiony przez „DSM-4”, który pozostaje w użyciu przez 20 lat aż do maja 2013 roku, kiedy książkę zastępuje „DSM-5”. Tak. Okej.

Tak więc w 2013 roku miałem dwukrotnie okazję porozmawiać, przeprowadzić wywiad z nowym przewodniczącym „DSM-4”, dr Alanem Francisem, który przejął funkcję Roberta Spitzera. Jedno z pierwszych pytań, które do niego miałem brzmiało:

„Z perspektywy czasu, czy było coś, co zrobił pan podczas konstruowania ‘DSM-4’, czego teraz pan żałuje?”

I oto, co miał do powiedzenia:

„Cóż, pierwszą rzeczą, którą muszę powiedzieć na ten temat jest to, że ‘DSM-4’ była niebywale pozbawionym ambicji i skromnym przedsięwzięciem służącym utrwaleniu diagnozy psychiatrycznej i nie powodowaniu nowych problemów. Oznaczało to, że wprowadzanie nowych zaburzeń musiało być ograniczone do absolutnego minimum”.

Co on przez to rozumiał? Cóż, jego zespół wprowadził do głównego podręcznika zaledwie 8 nowych chorób psychicznych, co jest skromną liczbą w porównaniu do 80 uwzględnionych przez Spitzera. Jednak, patrząc z innej perspektywy, to stwierdzenie o skromności jest bardzo słabe, ponieważ wyklucza, co następuje: jego zespół w rzeczywistości stworzył 30 nowych zaburzeń psychicznych, ale umieścił je w załączniku i podzielił na mniejsze części wiele istniejących schorzeń tworząc w efekcie nowe choroby. Tak więc jeśli policzy się uwzględnienia w załączniku i podziały na mniejsze części, z których wszystkie mogą być i są diagnozowane, wówczas okaże się, że jego zespół rozszerzył „DSM” z około 270 do około 370 zaburzeń, co jest dokładnym przeciwieństwem skromności i konserwatyzmu.

Szliśmy dalej.

Jednak pomimo tego konserwatyzmu”, ciągnął Francis i pozwoliłem, żeby to słówko mi się wymknęło, „odebraliśmy parę twardych lekcji – nauczyliśmy się ogólnie, że nawet jeśli wprowadzi się minimalne zmiany do ,DSM’, sposób, w jaki świat korzysta z tego podręcznika nie zawsze jest zgodny z naszymi zamiarami”.

Czy mogę do tego przez chwilę nawiązać? Przepraszam, muszę. „Sposób, w jaki świat korzysta z tego podręcznika”. A więc to świat ponosi winę, tak? Jeśli tu na tej sali są jacyś profesjonaliści od zdrowia psychicznego, którzy w dobrej wierze korzystają z tych podręczników – a tak się to robi, w dobrej wierze – to jest to wasza wina, nie ich, wasza. Nawiasem mówiąc. Okej. Zatem

„sposób, w jaki świat korzysta z tego podręcznika nie zawsze jest zgodny z naszymi zamiarami. Przykładowo dołączyliśmy chorobę afektywną dwubiegunową typu 2, zespół Aspergera i wreszcie dodaliśmy ADHD i cóż, decyzje te pomagają promować trzy fałszywe epidemie w psychatrii”.

Spytałem go co przez to rozumie.

Szczepionki nie powodują autyzmu – Marcella Piper-Terry

„Cóż, mamy obecnie 20-krotnie wyższy współczynnik autyzmu niż 15 lat temu. Dołączając chorobę afektywną dwubiegunową typu 2, podwoiliśmy także współczynnik depresji dwubiegunowej w stosunku do jednobiegunowej, co poskutkowało znacznie szerszym stosowaniem leków antypsychotycznych i stabilizujących nastrój. Współczynnik ADHD również się potroił, częściowo dlatego, że wypuszczono nowe rodzaje leków farmakologicznych, które były agresywnie reklamowane. A więc każda decyzja, którą się podejmuje, wiąże się z kompromisem i nie można zakładać, że sposób, w jaki napisze się ‘DSM’ będzie zgodny ze sposobem, w jaki książka ta będzie wykorzystywana”.

I znowu to samo. A zatem sposób w jaki podręcznik ten jest wykorzystywany doprowadził do medykalizacji wielu ludzi, których stan tak naprawdę nie daje podstaw, by usłyszeli daną diagnozę? „Dokładnie”. Czy może pan podać liczbę błędnie medykalizowanych osób?

„Nie ma właściwej odpowiedzi na pytanie kto powinien zostać zdiagnozowany. Nie istnieje złoty standard dla diagnozy psychiatrycznej. Nie jest zatem możliwe, żebyśmy wiedzieli na pewno, ale skoro wskaźniki diagnoz potroiły się w ciągu 15 lat, przypuszczam, że medykalizacja wciąż trwa”. Mocne stwierdzenie z jego strony. Był przewodniczącym „DSM-4”. Ale czy sytuacja mogła być jeszcze gorsza? Twierdzę, że zdecydowanie mogła i jest, ponieważ on mówi tylko o tych 8 chorobach, które umieścił w tym podręczniku. Nie mówi o podziałach na mniejsze części ani o dodatkach w załączniku, z których wszystkie medykalizują coraz więcej „bolesnej normalności”. Nie mówi także o istniejącym problemie nadmiernej medykalizacji,  któremu pozwolił trwać, który stworzył podręcznik „DSM-3” i któremu Frances pozwolił przetrwać i dostać się do „DSM-4”. Prawda?

Pozwolił na kontynuację „DSM-3”. O tym też nie mówi. Pomyślcie o pewnych zaburzeniach, którym pozwolił trwać. Mamy zaburzenia takie jak zaburzenie orgazmu u kobiet. Tak. Zaburzenia spowodowane kofeiną. Jąkanie. Zacinanie się. Transseksualizm. Zaburzenie opozycyjno-buntownicze – na którego ostrą postać ewidentnie cierpię.

Słuchajcie, nikt nie sugeruje, że pewne osoby nie doświadczają tych zaburzeń i że nie są one dla nich problemem. Jestem pewien, że są. Ale to czy stanowią choroby psychiczne czy nie to całkowicie inna kwestia. Tak więc moje ostatnie pytanie do Allena Francesa brzmiało tak:

„Z perspektywy czasu, dlaczego pan po prostu nie odrzucił wielu z tych rzeczy, które działy się wcześniej, jako że, po pierwsze, cieszyły się one godnym pożałowania wsparciem naukowym i po drugie, ponieważ wiele z tych rzeczy było szczerze powiedziawszy dziwacznych? A oto, co odpowiedział: „Gdybyśmy mieli albo dodać nowe diagnozy albo wyeliminować istniejące, musiałby istnieć poważny dowód, który wspierałby tę decyzję. A taki po prostu nie istniał. Tak więc stosując się do naszych własnych konserwatywnych zasad nie mogliśmy zredukować systemu/ tak samo, jak nie mogliśmy go poszerzyć. Można twierdzić, że to dyskusyjne podejście, ale uważaliśmy, że ważne było, abyśmy ustabilizowali system i nie podejmowali arbitralnych decyzji w żadnym kierunku”.

Ale jednym z problemów z przesuwaniem się do przodu w ten sposób – odpowiedziałem ja – jest to, że zakłada się, iż system „DSM”, który odziedziczyliśmy po Spitzerze był dostosowany do potrzeb.

Przykładowo zakłada się, że choroby, które uwzględnił Spitzer i granice diagnostyczne, które określił zespół Spitzera były same w sobie naukowo ustanowione.

„W ogóle tego nie zakładaliśmy. Wiedzieliśmy, że wszystko, co było wcześniej, było przypadkowe [Frances szybko się poprawia]; wiedzieliśmy, że większość podjętych wcześniej decyzji było arbitralnych. Byłem zaangażowany w pracę przy „DSM-3”. Rozumiałem ich ograniczenia prawdopodobnie bardziej niż większość ludzi. Ale największe znaczenie w tamtym czasie miało ustabilizowanie systemu, nie zaś dowolne zmienianie go”.

A zatem zasadniczo twierdzi pan, że zamierzyliście sobie ustabilizowanie przypadkowych decyzji, które zostały podjęte podczas opracowywania „DSM-3”? „Inaczej mówiąc,” poprawił mnie Frances,

sądziliśmy, że lepiej będzie ustabilizować istniejące arbitralne decyzje niż stworzyć całą gamę nowych”.

Pomyślałem, że to będzie bardzo dobry moment, żeby zakończyć wywiad. No dobrze. Tak więc… Pozwólcie, że ostatni akapit zanim zrobimy naprawdę krótką przerwę… Zatem zamykając tę część wykładu, to, co dziś przedstawiłem stanowi moim zdaniem poważne wyzwanie dla tych, którzy wyznają konwencjonalny pogląd, że choroby psychiczne są odrębnymi schematami zakorzenionych biologicznie patologicznych odczuć i zachowań identyfikowanymi w toku obiektywnych badań.

Analiza budowy „DSM” ujawnia raczej, że odrębne zaburzenia, którym podręcznik ten przyporządkował różnorodne zjawiska związane z zachowaniem i psychiką były w znaczny stopniu wynikiem osądów opartych na głosowaniu przeprowadzanym przez niewielką kulturowo jednorodną podgrupę ekspertów w dziedzinie zdrowia psychicznego, która została społecznie umiejscowiona w danym czasie do tego, aby jej osądy zostały zatwierdzone przez instytucjonalny aparat Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego.

Podczas gdy osądy takie mogą wskazywać, że grupa profesjonalistów wyznających podobne poglądy socjokulturowe, tendencyjność, przekonania i interesy może postrzegać pewne sprawy w ten sam sposób w danym punkcie czasowym, nie potwierdzają one, że to, co widzą te osoby jest albo obiektywnie prawdą, czymś uniwersalne albo że jest to faktycznie trwałe w jakimkolwiek możliwym do zweryfikowania sensie.

Teraz, w części drugiej, przejdziemy na trochę inny grunt. Tak więc w części pierwszej przyjrzeliśmy się strukturze „DSM” i argument zasadniczo brzmiał, że rozszerzyliśmy definicję/bez choroby psychicznej, by objąć coraz więcej dziedzin ludzkich doświadczeń. Oczywiście jedną z konsekwencji jest to, że tworzymy coraz większy rynek leków psychofarmakologicznych, prawda? Ponieważ im więcej zaburzonych osób w społeczeństwie, tym więcej potrzebuje leczenia.

Dzieje się to w epoce, kiedy nie ma zabezpieczenia alternatywy psychospołecznej, więc nieuniknioną konsekwencją tego stanu rzeczy jest coraz więcej wypisywanych recept jako skutek zwiększającej się nadmiernej medykalizacji. Pozwólcie, że  dam wam poczuć skalę.

W zeszłym roku w ramach NHS (ang. National Health Service) 500.000 osób przechodziło terapię psychologiczne jako interwencję. W minionym roku w ramach NHS 7,4 milionom osób przepisano antydepresanty.

Tak więc widzicie brak równowagi w zapewnieniu pomocy medycznej. Jest to jeszcze bardziej niepokojące, jeśli weźmie się pod uwagę, iż badania pokazują, że kiedy ludzie idą do lekarza rodzinnego, ponieważ cierpią z powodu problemów emocjonalnych lub odczuwają dotkliwe cierpienie emocjonalne, ogromna większość tych osób tak naprawdę chce jakiegoś rodzaju psychologicznej lub społecznej interwencji, a nie antydepresantu.

Ale niezmiennie dostają lek przeciw depresji, gdyż zapewnienie alternatywy jest najniższe… cóż, w rzeczywistości jest lepiej niż było, ale relatywnie rzecz biorąc jest nadal bardzo niskie. I to może częściowo tłumaczyć dlaczego – przy czym chciałbym, żebyście zapamiętali te dane statystyczne – ponad 20 procentom populacji dorosłych w Anglii przepisano lek psychiatryczny w samym tylko zeszłym roku. Ponad 20 procentom populacji dorosłych w Anglii przepisano lek psychiatryczny. 16 procentom przepisano antydepresant, reszcie leki antypsychotyczne, środki pobudzające, środki przeciw lękowe itd. itd. I liczba ta podwoiła się przez ostatnie 15 lat.

Oprócz tego nie tylko przepisujemy 2 razy więcej leków w porównaniu z tym, co było 15 lat temu, ale średni okres, przez który pacjent zażywa antydepresant także jest 2 razy dłuższy. 10 lat temu było to około roku, dziś to w przybliżeniu 2 lata.

Tak naprawdę połowa wszystkich osób w Anglii przyjmujących leki antydepresyjne zażywa je przez co najmniej 2 lata. Zatem nie tylko zwiększa się liczba wypisywanych recept, ale coraz dłużej zażywamy leki. Jest to szczególnie niepokojące biorąc pod uwagę poniższe fakty. Długotrwałe przyjmowanie nie wiąże się z niczym dobrym, prawda? Więcej poważnych skutków ubocznych. Upośledzenie autonomii i odporności. Przyrost masy ciała. Pogarszające się wyniki zdrowotne u niektórych osób. Gorsze długofalowe skutki „ciężkich zaburzeń depresyjnych”. Większe współczynniki nawrotów. Zwiększona śmiertelność i podwyższone ryzyko rozwoju chorób neurodegeneracyjnych takich jak demencja.

Jatrogenia – choroby wywołane przez lekarzy
Jatrogenia kliniczna – Epidemie współczesnej medycyny – Ivan Illich, Medical Nemesis
Pierwsze prawo medycyny Colemana – Nowe symptomy spowodowane są otrzymywanym leczeniem
Raport pt. Śmierć z powodu medycyny – dr Gary Null, dr Carolyn Dean, dr Martin Feldman, dr Debora Rasio i dr Dorothy Smith. [2003]

Tak więc powinny nas niepokoić te aktualne tendencje, ta epidemia nadmiernego przepisywania medykamentów. Jak zatem związek między nadmierną medykalizacją, którą nakręcają podręczniki takie jak „DSM” a rosnącą konsumpcją leków faktycznie działa? Jakie mechanizmy wpływu wykorzystuje przemysł, aby rozszerzyć konsumpcję leków psychiatrycznych poprzez nadmierną medykalizację? Mówiąc w najmniej upiększony sposób, jak firmy farmaceutyczne wywierają wpływ na procesy medykalizacji, aby promować szerszą konsumpcję ich produktów? Aby bezpośrednio odnieść się do tego pytania, chcę poświęcić chwilę na odróżnienie dwóch różnych form wpływu przemysłu farmaceutycznego, które nazwiemy wpływem bezpośrednim i wpływem pośrednim.

Tak więc skupiając się najpierw na wpływie bezpośrednim, tutaj mamy jego definicję: podejmowanie czynności jawnie opracowanych, by zwiększyć przepisywanie leków psychiatrycznych takich jak bezpośrednie inicjatywy polegające na wprowadzaniu na rynek i reklamowaniu skierowanemu zarówno do społeczeństwa, jak i personelu medycznego.

Na szczęście w Wielkiej Brytanii nielegalne jest reklamowanie leków skierowane do ogółu. Nie jest nielegalne w USA, nie jest nielegalne w Nowej Zelandii, ale tutaj jest. Jednak firmy farmaceutyczne mimo to inwestują wielkie pieniądze w kampanie marketingowe skierowane do profesjonalistów, psychiatrów i specjalistów w dziedzinie medycyny. I dzieje się to na bardzo szeroką skalę.

Pozwólcie, że szybko przedstawię wam przykład bezpośredniej reklamy skierowanej do konsumentów. I dotyczy to nowej diagnozy, którą wprowadzono do „DSM-4” w 2004 roku. Diagnoza ta nosiła nazwę przedmiesiączkowych zaburzeń dysforycznych. Mówiło się, że podobno do 8% kobiet cierpi na to schorzenie, a jego główne objawy występują 2 tygodnie przed menstruacją. Do objawów zalicza się: uczucie zmęczenia i niepokoju, niestabilność emocjonalną, znużenie przy wykonywaniu codziennych czynności oraz trudności w koncentracji uwagi. Krótko mówiąc przedmiesiączkowe zaburzenia dysforyczne były odrobinę złagodzoną wersją PMT (ang. premenstrual tension, pl. zespół napięcia przedmiesiączkowego).

Przed nadejściem XXI wieku liczba kobiet, u których zdiagnozowano przedmiesiączkowe zaburzenia dysforyczne gwałtownie wzrosła. Jednym z najważniejszych powodów tego stanu rzeczy było to, że firma farmaceutyczna „Eli Lilly” zaczęła inwestować dziesiątki milionów dolarów w promocję tych tzw. zaburzeń i tzw. leku na nie, który nosił nazwę „Serafem”. Chcę wam teraz pokazać jedną z reklam, którymi „Eli Lilly” zalewała fale radiowe w tamtym czasie. Były w sumie 4 reklamy. To jest jedna z nich. Ta prawdopodobnie była najpopularniejsza. Pozwólcie, że ją wam odtworzę.

„Pomyśl o tygodniu przed miesiączką, czy czujesz rozdrażnienie, napięcie, zmęczenie? Myślisz, że to PMS? Pomyśl jeszcze raz. Może to być przedmiesiączkowe zaburzenie dysforyczne [PMDD]. Znasz ten intensywny nastrój i objawy fizyczne na tydzień przed miesiączką. Brzmi znajomo? Zadzwoń, aby uzyskać bezpłatne informacje na temat PMDD i leczenia, które Twój lekarz może przepisać aby złagodzić objawy. Po co znosić to kolejny miesiąc? Wrócił tydzień przed okresem, wahania nastroju, wzdęcia, drażliwość. Myślisz, że to PMS? Może to PMDD, te intensywne zmiany nastroju tuż przed okresem. Brzmi znajomo? Aby dowiedzieć się, jak Twój lekarz może pomóc, zadzwoń lub odwiedź PMDD.com. Po co się tak czuć przez kolejny miesiąc.” – Early Sarafem Commercials

[Naturalny środek wspomagający w okresie przed miesiączką to np. Agnus castus –admin]

Okej. Niech podniosą ręce kobiety na tej sali, które nie mają przedmiesiączkowych zaburzeń dysforycznych. Serio. Mówimy tu o nadmiernej medykalizacji normalności. To zadziwiające, prawda? A jest to zaledwie jedna z czterech reklam, które puszczano w całych Stanach Zjednoczonych w tamtym czasie, promujących „Serafem” jako lek przeciwko rzekomym zaburzeniom psychicznym. Chcę pozostać przy tej reklamie jeszcze przez chwilkę, bo jest kilka innych ciekawych rzeczy, które trzeba o niej powiedzieć.

Po pierwsze wyraz „Serafem”. Interesujący, prawda? Jest to hebrajska gra słów dotycząca wyrazu Serafin, który ma kobiece konotacje. Pomyślcie także o wykorzystanym opakowaniu. Ten konkretny lek, „Serafem”, miał postać bardzo ładnej różowo-lawendowej okrągłej kapsułki. Opakowanie było w tych samych barwach. Zastosowano pewnego rodzaju tradycyjną kobiecą symbolikę. Wszystko powyższe jest standardową taryfą marketingu, ale to, co zamierzam wam teraz powiedzieć jest tak naprawdę dużo bardziej interesujące. „Eli Lilly” początkowo ukryła przed setkami tysięcy kobiet, które zaczęły brać „Serafem”, że lek ten to w rzeczywistości „Prozac”. „Eli Lilly” produkuje zarówno „Prozac”, jak i „Serafem”. Pod względem chemicznym to dokładnie to samo. Setki tysięcy kobiet przyjmowały „Prozac” i nie wiedziały o tym. Po prostu zmienili opakowanie tego medykamentu.

Tylko 6% materiałów reklamowych dotyczących leków jest poparte dowodami – Annette Tuffs

Podałem wam ten przykład, ponieważ nie chcę, abyście wyszli myśląc, że bezpośredni marketing jest dobry i czysty, ponieważ jest bezpośredni, że ponieważ jest oczywisty, wszystko jest w porządku. Możemy się z tego śmiać. Czy to nie śmieszne? Nie jesteśmy aż tak głupi. Ale nie wiedzieliście tego, co wam właśnie powiedziałem, prawda?

Kobiety, które przyjmowały „Serafem” też nie wiedziały, że biorą „Prozac”. A zatem marketing bezpośredni jest problematyczny. Ale nie chcę dziś za bardzo skupiać się na marketingu bezpośrednim, ponieważ tak naprawdę chcę się skoncentrować na czymś, co jest nawet bardziej problematyczne. A jest to jego bardziej zamaskowana alternatywa, którą będziemy nazywać marketingiem pośrednim.

Oto definicja: rodzaj wpływu finansowego, który niezmiennie działa przez pełnomocnika i przez celowe zaniedbanie – tj. poprzez finansowe sponosorowanie osób, instytucji lub aparatu władzy uważane za pozytywnie  ukierunkowane i/lub potencjalnie korzystne dla rozwoju rynku psychofarmakologicznego”.

Teraz chcę wam podać 3 przykłady – tylko 3 z całego mnóstwa – tego, jak wpływ pośredni w rzeczywistości działa. Pierwszy przykład, który chcę wam podać jest być może najbardziej oczywisty. Dzieje się to poprzez finansowe sponsorowanie przez przemysł osób, które określa się mianem kluczowych opiniotwórców. Są to starsi członkowie profesji medycznej lub psychiatrycznej, którym się płaci i którzy robią i mówią rzeczy zgodne z interesami przemysłu. Abyście mogli poczuć jak częste są te finansowe konflikty interesów, kilka lat temu szanowana niezależna organizacja dobroczynna kontrolująca uczciwość firm w Stanach Zjednoczonych – właściwie jedna z najbardziej szanowanych w Stanach, o nazwie Pro Publica – przyjrzała przeanalizowała wszystkie płatności, które zostały dokonane przez przemysł farmaceutyczny całej branży medycznej i odkryli, że połowa najwyższych płatności dokonanych przez cały przemysł farmaceutyczny całej branży medycznej w Stanach została uiszczona lekarzom jednej specjalizacji i była to psychiatria.

Psychiatria pochłaniała więcej najwyższych płatności niż jakakolwiek inna dziedzina medycyny. Inny przykład. Kiedy badacze z Uniwersytetu w Massachusetts skontrolowali interesy finansowe osób, które były członkami komitetów i pomogły opracować „DSM”, „DSM-4”, oto, co odkryli. Oto badanie, do którego teraz nawiązuję. Autorem jest Cosgrove. Ustalili, że 56% osób zaangażowanych w zespoły doradcze i grupy konsultacyjne przy opracowywaniu „DSM-4”… 56% z nich miało jedno lub więcej powiązań z przemysłem farmaceutycznym. A posłuchajcie tego.

W zespołach doradczych, które zajmowały się chorobami, przeciw którym leki są terapią pierwszego rzutu, 100% miało powiązania finansowe z branżą farmaceutyczną.

To nie odpowiedzi są stronnicze, tylko pytania – efekt finansowania – prof. David Michaels
O stronniczości badań i publikacji finansowanych przez przemysł farmaceutyczny

Ten rodzaj wpływu jest tak potężny ze względu na to, że stał się bardzo typowy i rutynowy w profesji psychiatrycznej. Jest to typowość, która pozornie zabezpieczyła wielu przed skutkami braku obiektywizmu. Z drastycznie zilustrowanym przykładem tego zetknąłem się kilka lat temu w Pałacu Westminsterskim. Toczyła się tam dyskusja wokół „DSM” i Allen Frances został na nią zaproszony. W czasie tej dyskusji postanowiłem zwrócić jego uwagę na to jak wiele osób związanych z jego „DSM-4” miało konflikty interesów w odniesieniu do przemysłu farmaceutycznego. Jego odpowiedź brzmiała następująco:

„Cóż, wie pan, rozumiem, co pan do mnie mówi, James, ale ostatecznie wszyscy byliśmy dobrymi facetami”. Takiego sformułowania użył. Byliśmy dobrymi facetami”. „Próbowaliśmy po prostu robić to, co według nas było najlepsze, ale przyznaję, że to było niesumienne, iż w tamtym czasie nie zawarliśmy w ‘DSM’ strategii przeciwko konfliktowi interesów”.

Podręcznik „DSM-5”, który przyszedł po „DSM-4” rzeczywiście posiadał już strategię przeciwko konfliktowi interesów, a przyczyną tego był fakt, że po „DSM-4” medycyna zaczęła coraz bardziej interesować się powiązaniami finansowymi z przemysłem i kładziono znacznie większy nacisk, by powiązania te były jawne. Z pewnością kładziono duży nacisk na to, aby treść podręcznika „DSM-5” była bardziej przejrzysta, jeśli chodzi o powiązania jego autorów. Tak więc był bardziej przejrzysty. Spójrzmy czego możemy się dowiedzieć.

Spośród 29 członków siły zadaniowej „DSM-5” – osób, które napisały i opracowały ten podręcznik – 21%, jak się okazuje, miało powiązania finansowe z branżą farmaceutyczną, łącznie z przewodniczącym siły zadaniowej Davidem Kupferem oraz wiceprzewodniczącym Darrelem Regierem. Oczywiście podczas gdy osoby, które mają powiązania finansowe z przemysłem niejednokrotnie lekceważą lub pomniejszają ich tendencyjne skutki – i ja to powinienem wiedzieć, ponieważ przeprowadziłem wywiady z wieloma z nich – analiza bardzo wyraźnie wykazała, że korzyści te nastawiają tych, którzy je uzyskują, zarówno poszczególne osoby, jak i instytucje, tak, aby faworyzowały środki farmaceutyczne w swojej aktywności klinicznej, edukacyjnej i naukowej.

Innymi słowy takie wypłacane kwoty nastawiają klinicystów, badaczy oraz instytucje przyjaźnie dla przemysłu. Biorąc pod uwagę, że „DSM” medykalizuje ogromne fale marnej „bolesnej normalności”, napędzając w efekcie przepisywanie leków, niepokojące jest, że osoby odpowiedzialne za opracowanie „DSM” w tym samym czasie otrzymywały pieniądze od branży. Mniej się przejmują jednym z głównych skutków nadmiernej medykalizacji niż ktoś taki, jak ja, kto nigdy nie przyjąłby pieniędzy od przemysłu. Zatem to pierwszy i najbardziej oczywisty przykład tego, jak działa wpływ pośredni.

Pozwólcie, że teraz podam wam inny przykład zbliżając nieco sprawy do naszego własnego podwórka. Zrobię to teraz odnosząc się do… Nawiasem mówiąc, mamy tutaj badania, niektóre badania, jest ich strasznie dużo, ale niektóre badania dotyczące tendencyjnych skutków takich konfliktów interesów. Chcę was teraz odesłać do tych dwóch dokumentów wykorzystanych w NHS.

Są to 2 spośród najmocniejszych dokumentów w dziedzinie zdrowia psychicznego. Przyczyną tego jest fakt, że te 2 dokumenty wykorzystuje się przez ostatnie 15 lat w ramach całej opieki podstawowej, aby pomóc lekarzom stwierdzić czy ludzie siedzący przed nimi odczuwają niepokój czy cierpią na depresję.

Depresja ma oznaczenie PHQ9, niepokój GAD7. Tak więc daje się coś takiego pacjentowi. Pacjent stawia ptaszki w okienkach i w zależności od uzyskanego wyniku ustalana jest interwencja, którą się oferuje. Jedną z bardzo interesujących rzeczy dotyczących tych dokumentów i jednym z najsilniejszych argumentów przeciwko nim jest to, że bardzo nisko ustawiają poprzeczkę dla objawów, które decydują, że pacjent ma postać depresji lub niepokoju, przeciw której należy przepisać lek. A nawiasem mówiąc, dziewięćdziesięciu procentom ludzi, którzy wypełniają te kwestionariusze przepisuje się w efekcie medykamenty.

To, czego dziesiątki milionów osób, które wypełniły te kwestionariusze w NHS i którym w rezultacie przepisano leki nie wiedziały to to, że dokumenty te opracowała, ich rozpowszechnianie przez całe NHS opłaciła i prawa autorskie do nich posiadała firma Pfizer Pharmaceuticals, która przypadkowo produkuje 2 najczęściej przepisywane leki uspokajające i antydepresyjne w ramach NHS.

Kary dla Pfizer – 2009 – Rekordowa kara dla koncernu farmaceutycznego Pfizer

Tak więc macie tutaj firmę, która bardzo nisko ustawia poprzeczkę dla tego, co stanowi o potrzebie przyjmowania leku jednocześnie produkując i czerpiąc korzyści z tych leków. I coś takiego ma miejsce w NHS od 15 lat. Właściwie jeśli wejdziecie w Google – jeśli ktoś z was jest teraz online – i wpiszecie hasła takie jak „depresja”, „NHS” itd., w dziewięciu z dziesięciu przypadków zobaczycie, że PHQ9 wyszuka się najpierw. I jest to dokument, który trzeba wypełnić, aby można było ocenić czy masz depresję, a jeżeli tak, jak poważną jej postać. Okej? A zatem kolejny przykład tego, w jaki sposób branża pośrednio promuje nadmierną medykalizację i w efekcie nadmierne przepisywanie leków.

Czy mogę wam teraz podać trzeci i ostatni przykład? Wiąże się on z osobistą anegdotą. Dwanaście miesięcy po opublikowaniu „DSM-5” w maju 2013 roku – to tak naprawdę nie było 12 miesięcy, tylko 6, przepraszam – 6 miesięcy później byłem w Nowym Jorku w jednym z tych mieszkań wynajmowanych za pośrednictwem „Airbnb”. Pewnego wieczoru byłem na północy Manhattanu obok Uniwersytetu Columbia w jednym z tych mieszkań. Sprawdzałem maile i postanowiłem wejść w internet i tak naprawdę przyjrzeć się temu, co dzieje się na rynku wydawniczym, które książki dobrze się sprzedają w Stanach Zjednoczonych w tym momencie.

Wszedłem więc na Amazon, otworzyłem stronę, zatrzymałem się, spojrzałem i nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. W tym momencie, 6 miesięcy po opublikowaniu „DSM-5”, książką, która najlepiej sprzedawała się w całych Stanach Zjednoczonych była „DSM-5”. Mówię to dlatego, by dać wam odczuć skalę. „Harry Potter”? Tak, bardzo popularna książka. Mam dwójkę małych dzieci, które w tej chwili naprawdę bardzo lubią tę ksiażkę. A mówimy o czasie, kiedy „Harry Potter” był wielkim hitem. „Harry Potter” był na siódmym miejscu. „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Niektórzy z was mogą znać ten tytuł. Miejsce dziewiąte. To kolejna bardzo popularna książka. „DSM-5” była na miejscu pierwszym.

Ale poza tym zgadnijcie ile kosztowało wydanie „DSM-5” w miękkiej oprawie? Najtańsza wersja. 88 dolarów za egzemplarz. Zatem kto kupował tę książkę? Prawda? Kto ją kupuje? Następnego dnia przeprowadzałem wywiad z wybitną antropolożką medyczną na Uniwersytecie Nowojorskim. Odbyliśmy rozmowę, a na sam koniec – ona pracuje w dziedzinie zdrowia psychicznego, więc bardzo dobrze zna system – zapytałem ją co się dzieje. Powiedziałem, że poprzedniego wieczoru wszedłem w internet i znalazłem tę informację. Spytałem ją co się dzieje. Zatrzymała się i odpowiedziała: „Nie wiesz, James?” Ja na to: „No cóż, nie. Powiedz mi to, czego nie wiem”. Jej odpowiedź brzmiała:

Z mojego doświadczenia wynika, że w stanie Nowy Jork, gdzie pracuję w podstawowej opiece zdrowotnej, odbywa się coś takiego, że przemysł farmaceutyczny kupuje „DSM” hurtowo, a następnie rozprowadza tę książkę bezpłatnie klinicystom w całym kraju”.

I to dlatego wyniki sprzedaży są tak wysokie. Dlaczego branża to robi? Ma to zdecydowanie sens pod względem biznesowym. Im więcej osób poddanych medykalizacji, tym większy rynek dla twoich własnych produktów.

Sterowanie społeczne – pośrednie i bezpośrednie – Józef Kossecki
Społeczne procesy poznawcze – Józef Kossecki

Spróbowałem to zweryfikować, więc skontaktowałem się z Amazon. Nie chcieli powiedzieć kto kupuje te książki. Nie są do tego prawnie zobowiązani. Tak więc, kiedy poszedłem do Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego próbowałem potajemnie odkryć co się dzieje i uzyskałem potwierdzenie, że ogromna większość egzemplarzy „DSM” była kupowana hurtowo.

Gdy zapytałem kto kupuje te książki hurtem, drzwi natychmiast się zatrzasnęły. Nie mogłem uzyskać odpowiedzi. A zatem nie byłem w stanie zdobyć ostatecznego dowodu, że tak się dzieje, ale biorąc pod uwagę wszystko inne, o czym wiemy, pozostawię to wam, abyście sami zdecydowali w jakim stopniu to się dzieje. W istocie jest to absolutnie zgodne z tym, jak branża postępuje z psychiatrią mniej więcej przez ostatnie 20 lat.

Chcę bardzo szybko przeczytać ten akapit, aby podsumować wiele argumentów oraz badania odnoszące się do przedstawionych argumentów.

„Przemysł farmaceutyczny jest głównym sponsorem finansowym brytyjskiej i amerykańskiej psychiatrii akademickiej, który znacząco wpływa na badania w zakresie psychiatrii, szkolenia i praktykę. Wpływ ten jest wywierany przez wielu dziekanów wydziałów psychiatrii, którzy otrzymują dotacje dla wydziałów od firm produkujących leki jednocześnie uzyskując osobisty dochód; na drodze niemal wszystkich prób klinicznych dotyczących leków psychiatrycznych (antydepresantów, neuroleptyków, leków uspokajających), które są finansowane lub zamawiane przez firmy farmaceutyczne; przez  większość akademickich badaczy leków, którzy otrzymują fundusze na badania, wynagrodzenie za usługi konsultingowe, wynagrodzenie za wygłaszane prelekcje i inne honoraria od branży oraz przez wiodące organizacje psychiatryczne takie jak Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne, które otrzymują (wydawcę „DSM”), których większość kosztów operacyjnych pokrywa branża (np. przy takim wsparciu roczne dochody APA wzrosły z 10,5 milionów w 1980 roku do 50,2 milionów do 2000 roku)”.

Aby przenieść to bardziej na nasze rodzime podwórko, w 2012 roku zwróciłem się z prośbą o informację na mocy ustawy o dostępie do informacji do naszych ośmiu czołowych wydziałów psychiatrii, wydziałów uniwersyteckich w Wielkiej Brytanii, aby dowiedzieć się ile pieniędzy otrzymują one od przemysłu. Jeden z tych wydziałów po prostu nie odpowiedział na prośbę, a dwa zwyczajnie w ogóle nie zebrały danych. Zatem uzyskałem informacje dotyczące tylko czterech z naszych wiodących wydziałów psychiatrii i oto ile pieniędzy otrzymały od branży w ramach finansowania badań, wyłącznie w ramach finansowania badań, pomiędzy 2009 a 2012 rokiem. Uniwersytet Newcastle 5,5 milionów. Uniwersytet Edynburski 1,59 milionów. Oksford 687,000. Institute of Psychiatry 1,87 milionów. To tak naprawdę nie wygląda na dużo pieniędzy. Dla wielu osób to może nie być dużo, ale jest, dla pracowników naukowych to są duże pieniądze – można wypłacić pensje, można zapłacić za doktorantów, zapłacić za seminaria itd. itd. Dla wydziału akademickiego to jest dużo pieniędzy.

5 eksperymentów psychologicznych, które pomagają zrozumieć współczesny świat

Ale nawiasem mówiąc to odnosi się jedynie do uzyskanego finansowania badań. Uniwersytet nie zbiera informacji o prywatnych dochodach, które wydział otrzymuje od przemysłu, a więc wynagrodzenia za usługi doradcze, wynagrodzenia dla prelegentów i inne honoraria, jako że brytyjskie uniwersytety po prostu nie są zobowiązane do zbierania tych informacji.

Przedstawiciele Uniwersytetu w Liverpoolu oświadczyli, że od psychiatrów „nie wymaga się zgłaszania indywidualnych wynagrodzeń, więc nie posiadamy żadnych informacji, które można by podać w odpowiedzi na tę część wniosku”. Ale nawet gdyby uniwersytety podjęły się gromadzenia tych informacji, zidentyfikowałem nieprawidłowe zgłaszanie. Przedstawiciele jednego ze znaczących wydziałów psychiatrii oświadczyli, że ich wydział nie otrzymał w ogóle żadnych pieniędzy, pomimo wyraźnego obowiązku, by zgłosić takie wynagrodzenia jeżeli je uzyskali – i mimo że trzech wyższych stopniem naukowych psychiatrów z tego wydziału zgłosiło, że otrzymali wynagrodzenie. Sięgnąłem więc do opublikowanych przez nich badań. Było jasne, ze zgłosili swoje wynagrodzenie. Nie zgłosili go swojemu uniwersytetowi, chociaż byli do tego zobligowani.

Istotną kwestią, którą staram się tutaj przedstawić jest to,  że  w czasie całego rozwoju psychofarmakologii, ani uniwersytety ani żadne inne prywatne czy państwowe organy w Wielkiej Brytanii nie zostały prawnie zobligowane do zgłaszania nazwisk poszczególnych psychiatrów i dokładnych kwot dochodów, które otrzymują one od branży każdego roku. Jest to niepokojące biorąc pod uwagę, że wynagrodzenia takie przynoszą wyraźne tendencyjne skutki zarówno dla badań klinicznych, jak i praktyki klinicznej. Sprzyjają  zależnościom między profesjonalistami a przemysłem i lojalności, zaś w przypadku wynagrodzeń dla prelegentów oraz wynagrodzeń za usługi doradcze i innych honorariów, pieniądze te postrzegane są przez firmy farmaceutyczne jako inwestycje, z których spodziewają się ogromnych zwrotów.

Nie rozdają tych pieniędzy tak po prostu za nic, rozdają je, by uzyskać efekt. A jeżeli konkretny lekarz nie dotrzymuje słowa, odbiera mu się pieniądze i przekazuje lekarzowi, który to robi. Jest na to mnóstwo udokumentowanych dowodów. Są to inwestycje, z których oczekuje się zwrotu, a jednak lekarze nie muszą zgłaszać swoich finansowych konfliktów interesów żadnej instytucji ani żadnym władzom w Wielkiej Brytanii. W moim przekonaniu jest to absolutnie nie do przyjęcia. To, że firmy farmaceutyczne aktywnie wykorzystują te rozległe powiązania finansowe dla kształtowania praktyki oraz ideologii w dziedzinie zdrowia psychicznego, napędzając w efekcie liczbę wypisywanych recept, nie powinno nikogo dziwić.

Jednak nadal nie wszyscy zdają sobie sprawę ze stopnia w jakim firmy te promują przepisywanie leków na coraz większą skalę za pomocą nieetycznych metod, więc chcę teraz przez chwilę skupić się na tej kwestii korzystając ze studium przypadku.

Przy okazji, zostało mi jakieś 10 minut zanim w końcu będziecie mogli zadawać pytania, na które będę odpowiadał. Ale chcę się skoncentrować na studium przypadku, ponieważ sądzę, że dobrze obrazuje pewne problemy, które spotykamy na tym polu. W maju 2000 roku dr Charles Schulz, psychiatra u szczytu swej potęgi, wchodzi na mównicę podczas dorocznego zgromadzenia Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego i ogłasza moment przełomowy w badaniach nad lekami antypsychotycznymi.

Ów przełom sprowadza się do opracowania nowego medykamentu, który przynosi, cytuję „zasadnicze korzyści w porównaniu z lekami konkurencyjnymi”. Lek ten nosi nazwę „Seroquel” i ze względu na jego wyższość, cytat „pacjenci muszą otrzymywać go w pierwszej kolejności”.

Dwa miesiące przed wygłoszeniem tego zdecydowanego oświadczenia przed APA i w ogólnokrajowych mediach, koncern farmaceutyczny produkujący „Seroquel”, AstraZeneca, był w rozsypce. Odkryli właśnie, że dalsze badania nad „Seroquelem” ujawniły, że lek ten jest znacznie mniej skuteczny niż jego największy konkurent, lek o nazwie „Haldol”(w Polsce „Haloperidol”).

Dokument zawierający to ustalenie puszczono w obieg wśród zajmujących wyższe stanowiska pracowników tej firmy, którzy teraz nie bardzo wiedzieli co robić. Wewnętrzny email napisany w tamtym czasie, a później opublikowany podczas sprawy sądowej bardzo dobrze ilustruje ten nastrój. To jest ten email, który krążył.

„Jeffie i Mike’u, oto badania, które dostałem od Emmy. Dołączyłem także wiadomość, którą wysłałem do niej wczoraj prosząc o wyjaśnienie. Dane nie wyglądają dobrze. Prawdę powiedziawszy nie wiem czy uda nam się zrobić z nich artykuł. Zgaduję, że my wszyscy (włączając Schulza) zobaczyliśmy coś dobrego, a później pomyśleliśmy, że dalsze analizy będą to wspierać i że artykuł jest w porządku, ale wydaje się, że podkreślaliśmy tylko to, co dobre i że nasze własne badanie wspiera teraz zewnętrzny pogląd, że jesteśmy mniej skuteczni niż haloperidol i nasi konkurenci. Kiedy będziecie mieć okazję, by to przetrawić, spotkajmy się (lub zorganizujmy telekonferencję) i przedyskutujmy co dalej. Musimy to zrobić szybko, ponieważ Schulz musi przygotować wersję roboczą dla APA i potrzebuje wszelkich dodatkowych analiz, jakie możemy mu przedstawić dużo wcześniej”.

Zatem to jest myślenie firmy, wiecie. Co my zrobimy? I popatrzcie na relację między Schulzem, psychiatrą, który przedstawi to jako niezależne, naukowe na konferencji akademickiej APA, popatrzcie na relację między nim a koncernem.

Tak więc w tym emailu manager publikacji w AstraZeneca poszukuje rozwiązania. Wie, że badania nad „Seroquelem” nie wyglądają dobrze, jednak zdaje sobie również sprawę, że za 2 miesiące Schulz będzie musiał przedstawić artykuł na temat „Seroquelu” na zebraniu Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Gdyby Schulz zgłosił negatywne dane, lek byłby przypuszczalnie stracony. Potrzebne jest jakieś wyjście z sytuacji – i to szybko. A więc co robi firma? Jak w zaledwie 2 miesiące przechodzi od prywatnego ubolewania nad niepowodzeniem „Seroquelu” do wygłoszenia publicznego oświadczenia o jego nadzwyczajnych zaletach?

Zarządzanie widmami: Jaka ilość literatury medycznej jest kształtowana za kulisami przez przemysł farmaceutyczny? – dr Sergio Sismondo

Czy firma szybko przeprowadza nowe badanie, które w końcu gwarantuje przewagę „Seroquelu”? Czy poddaje ponownej analizie stare dane tylko po to, by odkryć, że ich wcześniejsza negatywna interpretacja była błędna? Firma nie robi ani jednego ani drugiego.

Nie ma czasu, a nawet gdyby był, istniejące dane są ostateczne – lek jest słabszy niż jego konkurenci pod wieloma względami. Wydaje się to oczywiste dla wszystkich. Na tym etapie prawdopodobnie spodziewacie się, że koncern wycofa się w porę, żeby więcej nie stracić i z żalem opublikuje całą prawdę. Ale firma nie idzie tą drogą.

Przypuszczalnie stawką są zbyt duże pieniądze. A poza tym być może istnieje inne wyjście. Jasne, to nie jest idealna droga ani nawet uczciwa, lecz biorąc pod uwagę pieniądze, które można stracić, musi być warta wypróbowania. Z tego powodu koncern wybiera strategię znaną w badaniach nad lekami jako podejście wybiórcze [Cherry picking]. Innymi słowy wybrał i opublikował dane, które sprawiały, że lek wyglądał na skuteczny, odkładając na bok te, które takiego wrażenia nie wywoływały.

I to było wyjście, które wybrała AstraZeneca na początku 2000 roku zamiast przyznać, że po roku zażywania „Seroquelu” pacjenci doświadczali większej liczby nawrotów i mieli gorsze wyniki według rozmaitych skal objawów niż pacjenci przyjmujący „Haloperidol”, nie wspominając o wzroście wagi o przeciętnie 5 kg, co sprawiało, że byli bardziej narażeni na cukrzycę.

Masowe strzelaniny i leki psychiatryczne – Ben Swann
Film Ukryty wróg – Tajna Agenda Psychiatrii – Transkrypt – The Hidden Enemy

Zamiast tego firma skupiła całą swoją uwagę na krztynie pozytywnych danych dotyczących tego, że lek jest odrobinę skuteczniejszy na pewną dozę funkcjonowania kognitywnego. I to na podstawie tych danych ogłoszono publicznie, że „Seroquel” posiada, cytat „większą skuteczność niż ‘Haloperidol’”, fakt, który przy odrobinie szczęścia miał doprowadzić lekarzy do, cytuję „lepszego zrozumienia zasadniczych korzyści, które dają nowsze medykamenty takie jak ‘Seroquel’”.

Koncern jeszcze przez jakiś czas popierał praktykę podejścia wybiórczego. W istocie, w następnym emailu, ponownie wewnętrznym, ponownie opublikowanym w czasie sprawy sądowej, czytamy w jaki sposób podejście wybiórcze zostało zastosowane we wcześniejszym zakopanym Procesie zwanym Procesem 15. Ponownie rozesłany do osób zajmujących wyższe stanowiska w firmie.

„Proszę pozwolić, że włączę się w konflikt. Zapoczątkowano precedens w odniesieniu do ‘podejścia wybiórczego [cherry picking]’ wobec danych. Chodzi o niedawną prezentację przez Velligana danych dotyczących funkcjonowania poznawczego z Protokołu 15 (jednego z zakopanych badań klinicznych). Jak dotąd nie jestem świadom istnienia jakichkolwiek następstw w związku z korzyściami z niezgłoszonych danych. Nie oznacza to, że powinniśmy kontynuować popieranie tej praktyki. Są coraz silniejsze naciski spoza branży, abyśmy dostarczyli wszystkie dane wynikające z prób klinicznych przeprowadzonych przez branżę. Dotychczas mamy zakopane Badania 15, 31, 56, a teraz analizujemy COSTAR. Najważniejszą kwestią jest to, jak zmierzymy się ze światem zewnętrznym, kiedy zacznie krytykować nas za ukrywanie danych. Można powiedzieć, że nasi rywale pławią się w tej praktyce. Jednakże sądzę, że do tej chwili świat zewnętrzny patrzył na nas przychylnie, jeśli chodzi o etyczne postępowanie. Musimy zdecydować czy życzymy sobie nadal cieszyć się tym wyróżnieniem”.

Oczywiście AstraZeneca nie decyduje się na opcję etyczną, a zamiast tego wciąż naraża na ryzyko swoją reputację oraz zdrowie pacjentów stosując podejście wybiórcze, czyli wybierając pozytywne dane i ukrywając negatywne, aby podkreślić przewagę „Seroquelu” nad „Haloperidolem”. W końcu zemściło się to na nich w 2010 roku, kiedy wiele osób przyjmujących „Seroquel” cierpiało na tak okropne skutki uboczne, że około 18.000 z nich oficjalnie twierdziło, że firma kłamała na temat ryzyka związanego z zażywaniem tego leku.

Słuszność tych twierdzeń potwierdziła się wreszcie w 2010 roku, kiedy AstraZeneca wypłaciła 125 milionów, aby rozstrzygnąć pozew zbiorowy poza sądem z tytułu oszukiwania społeczeństwa. Ale wiecie, to nie jest obserwacja odstająca. Pozwólcie, że bardzo szybko przedstawię kilka innych studiów przypadku, żeby was o nich poinformować zanim skończymy. Kończy mi się czas. GlaxoSmithKline –  produkowany przez tę firmę lek „Paxil”/”Seroxat” (w Polsce „Paroksetyna”)  był poddany trzem próbom. Jedna z nich wykazała zróżnicowane wyniki, druga zaś, że lek ten nie jest skuteczniejszy niż placebo. Trzecia próba wskazała, że placebo może być skuteczniejsze w przypadku niektórych dzieci.

Nawiasem mówiąc, chodzi tutaj o dzieci. Tak więc koncern opublikował tylko najbardziej pozytywne badanie, oświadczając publicznie, że lek ten jest skuteczny w przypadku ciężkich zaburzeń depresyjnych u dzieci. Zajmujący wyższe stanowiska pracownicy tej firmy skutecznie zataili negatywne wyniki jednego z badań, ponieważ, jak stwierdzili:

„uwzględnienie oświadczenia, że skuteczność nie została wykazana byłoby nie do przyjęcia z handlowego punktu widzenia, gdyż przedstawiłoby w złym świetle profil „Paroksetyny”’.

W 2004 roku wytoczono sprawę sądową przeciwko GlaxoSmithKline. Koncern GSK uregulował sprawę poza sądem 2 miesiące później, gdy zapłacił 2,5 miliona za wycofanie zarzutu oszukiwania konsumentów – była to skromna suma, biorąc pod uwagę, że GlaxoSmithKline zarobił 4,97 miliardów na sprzedaży tego leku na całym świecie w samym tylko 2003 roku.

Dzieciom w Wielkiej Brytanii podawano toksyczne szczepionki, przyznaje firma GSK
GSK – W Argentynie zmarło 14 dzieci po testach szczepionki
Chiny: Kara 500 milionów dla GlaxoSmithKline za korumpowanie [2014]
Szkodliwa medycyna – Sprawa GlaxoSmithKline, 750 milionów dolarów kary

Nawiasem mówiąc, chodzi o lek dla dzieci. Forest Laboratories oskarżone przez departament sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych za pozbawienie rządu milionów dolarów na skutek zatajenia badania klinicznego wykazującego, że produkowane przez nie antydepresanty „Celexa” i „Lexapro” nie są skuteczne w przypadku dzieci i mogą nawet stanowić dla nich poważne zagrożenie.

Najpoważniejsze niebezpieczeństwo wiązało się z tym, że wspomniane leki wywoływały u niektórych dzieci skłonności samobójcze. Oskarżyciele stwierdzili, że nie ujawniając negatywnych wyników, które zakopała, firma Forest ukrywała kluczowe informacje przed lekarzami i przed szerszym ogółem, uniemożliwiając im uzyskanie pełnej informacji potrzebnej, aby podejmować właściwe decyzje dotyczące leczenia małych dzieci. Pfizer. Reboksetyna, wprowadzona na rynek jako „Edronax” przez naszego przyjaciela giganta farmaceutycznego, firmę Pfizer również nie jest skuteczniejsza w zwalczaniu ciężkich zaburzeń depresyjnych niż słodka tabletka służąca jako placebo [tabletka z cukru].

Pfizer powstrzymał przed publikacją negatywne wyniki prób dotyczące 74% pacjentów, których poddano sondażowi w artykule; pozostały one nieopublikowane. W „BMJ” („British Medical Journal”) autorzy doszli do wniosku, że jeśli pominięte dane zostałyby uwzględnione, dowody wskazałyby, że zagrożenia wynikające z przyjmowania tego leku dalece przewyższają korzyści. A mimo to reboksetyna jest zatwierdzona do wprowadzania na rynek w wielu europejskich krajach od 1997 roku i dziś nadal zażywają ją tysiące pacjentów w Wielkiej Brytanii.

Wreszcie „New England Journal of Medicine” z 2008 roku. W artykule tym zweryfikowano 70 najważniejszych prób klinicznych dotyczących antydepresantów i padło pytanie ile z tych prób opublikowano. Odpowiedź. 38 z nich dało pozytywne wyniki dla leków antydepresyjnych, odrobinę lepsze rezultaty w porównaniu z placebo. I prawie każde z tych pozytywnych badań zostało opublikowane przez firmę, które je przeprowadziło. Natomiast 36 badań dało negatywne wyniki. Z tej liczby całe 22 zostały zakopane, co oznacza, że nigdy ich nie opublikowano. 11 zostało opublikowanych w taki sposób, aby przekazać pozytywny wynik, a zaledwie 3 opublikowano wiernie. Wniosek: łącznie 33 badania z negatywnymi wynikami albo zakopano albo zmanipulowano tak, by przekazać pozytywny rezultat.

A zatem, aby doprowadzić temat do końca, już naprawdę ostatni akapit. Oczywiście jeśli leki psychofarmakologiczne autentycznie pomagają ludziom, mogą być stosowane. Jednakże badania wykazały również, że zarówno branża, jak i profesjonaliści, których branża finansuje wyolbrzymiają bezpieczeństwo i skuteczność w szczególności leków psychiatrycznych, a także, iż coraz większą konsumpcję tych leków coraz mniej napędza ich powodzenie w badaniach klininicznych, a bardziej dobry marketing ukrywający złe badania naukowe. Manipulowanie i zakopywanie negatywnych danych z prób klinicznych nie mają ram regulacyjnych dotyczących produktów leczniczych.

Nic o tym dzisiaj nie powiedziałem, ale to zupełnie inna historia. Niedostateczne zapewnienie rozwiązań alternatywnych nie będących lekami, silna lojalność finansowa między przemysłem a psychiatrią oraz agresywna medykalizacja codziennego ludzkiego cierpienia. Krótko mówiąc, bardzo trudno jest potwierdzić prawdziwość argumentu, że propagowanie leków psychofarmaceutycznych stawia potrzeby cierpiących przed potrzebami akcjonariuszy danej firmy. Na tym zakończę prezentację i z radością odpowiem na wszelkie pytania, jakie możecie mieć. Dziękuję.

Odporność i bezkarność: korupcja w relacjach Państwo-Farmacja – dr Paddy Rawlinson
Dyrektor firmy farmaceutycznej: „Zarabiamy dla akcjonariuszy, a nie pomagamy chorym.” – Ron Delancer
Jak branża medyczna zarabia na osobach transpłciowych (to maszynka do robienia pieniędzy)

[Nie słychać pytania.]

Tak, w porządku. Cóż, autyzm to interesująca kategoria. Podstawa badawcza neurobiologii autyzmu jest prawdopodobnie silniejsza niż jakiegokolwiek innego obszaru. I jest to bardzo skomplikowana literatura. I mówiąc szczerze, zagłębianie się w to wszystko teraz byłoby raczej trudne. Powiem chyba tylko, że Allen Frances, który opracował „DSM-4” i włączył diagnozę choroby Aspergera będącej w zasadzie złagodzoną postacią autyzmu, twierdził, że na skutek uwzględnienia tej złagodzonej postaci autyzmu, coraz więcej osób zostało niepotrzebnie zmedykalizowanych. Zatem jego wniosek brzmiał, że poprzez rozszerzenie definicji autyzmu, aby zawrzeć wszystkie te, wie pani, bardzo łagodne wersje określonych cech, które pewni ludzie oznaczają jako charakterystyczny autyzm, rozszerzyliśmy epidemię przyjmowania leków. Zatem taki był jego argument i myślę, że w tym względzie prawdopodobnie ma rację. A tak przy okazji, autyzm nie istnieje. Obalił go podręcznik „DSM-5”. Tak więc ludzie, którzy mają autyzm tak naprawdę już go nie mają.

To było ciekawe. Pamiętacie także homoseksualizm, prawda? To była choroba psychiczna do 1974 roku, a po 1974 roku przestał nią być i, wiecie, jeśli jesteś homoseksualistą teraz, to wiesz, wszystko z tobą teraz w porządku, nie cierpisz na zaburzenie psychiczne. Sądzę, że to jest dobra ilustracja, procesy kulturowe kierujące decyzjami czy coś utrzymać czy nie. Tak?

[Znów nie słychać pytania.]

Cóż, nie, nie. To wysoce dyskusyjny obszar. Jeden z najczęstszych argumentów, które słyszeliśmy na początku lat 2000. była teoria nierównowagi chemicznej mająca stanowić przyczynę depresji. Nie opowiadano się za nią jako teorię, opowiadano się za nią jako prawdą kliniczną, fakt, fakt biologiczny. A faktem jest, że została obalona i żaden wiarygodny neurobiolog nie podpisze się pod  poglądem, że depresję powoduje niedobór serotoniny. Ta teoria już nie funkcjonuje. Organizacja Royal College of Psychiatrists w zeszłym roku publicznie zaprzeczyła tej teorii po tym, jak prowadziła silny lobbying na jej rzecz. Tak więc odeszliśmy od tego. Nie chodzi o to, że stwierdzimy, że nie ma pierwiastka biologicznego w depresji – oczywiście, że jest. Każdy stan umysłu ma biologiczny dodatek. Pytanie brzmi czy istnieje dysfunkcja, którą można zidentyfikować jako przyczynę czegoś, co nazywamy depresją, a jak dotąd nie ma na to dowodu. [Znów nie słychać pytania.]

Tak, tak, okej. Pan z tyłu.

Pytający: Próbuję pogodzić się z tym, że nasz „Seroquel” nie jest skuteczny. Leki antypsychotyczne także nie działają tak, jak mówią na opakowaniu. Czy chodzi o to, że lek uspokajający czy środek pobudzający, cokolwiek to jest, nie jest tak silny czy skutki uboczne są słabsze? Czy rozumie pan o czym mówię?

Dr James Davies: Tak. Chyba pamiętam takie sformułowanie, że mimo iż przedstawiono taki argument, że leki psychiatryczne leczą lub naprawiają defekty biologiczne różnego typu, zatem pozyskano model medyczny, aby wyjaśnić działanie lecznicze farmaceutyków. I okazało się, że ten konkretny model jest nieprawidłowy. I Joanna Moncrieff, psychiatra z UCL (ang. University College London, pl. Kolegium Uniwersyteckie w Londynie), zaproponowała alternatywę, która nosi nazwę modelu skoncentrowanego na leku.

Medykamenty psychiatryczne zmieniają stan umysłu pacjentów. To zdecydowanie prawda. Nikt nie będzie tego kwestionował. Pacjenci, o których mowa mogą tego doświadczać jako coś pozytywnego lub nie. Niektórzy doświadczają tego jako coś pozytywnego i musimy to uszanować i respektować, ale wiele osób nie doświadcza tego w ten sposób. Wiele osób doświadcza tego jako coś szkodliwego i musimy zwracać większą uwagę na tę grupę w populacji pacjentów. A więc tak naprawdę chodziło o to, by podważyć tradycyjne rozumienie działania leków jako coś naprawiające brak równowagi. Nie w tym rzecz. Sądzę, że powinniśmy osobiście śledzić Joannę Moncrieff w jej konkretnym spojrzeniu na tę kwestię.

 

Pytający: Czy „Seroquel” nie dawał tak dobrych rezultatów u osób, które go przyjmowały czy nie smakował im on za bardzo?

Dr James Davies: Cóż, w tym przypadku chodziło o skutki uboczne. Chodziło o niepożądane skutki, których doświadczały osoby zażywające ten lek. Pacjentów nie ostrzeżono, że będą ich doświadczać, ponieważ niezbędne dane zostały zakopane przez koncern. Na tym polegał problem w tym przypadku. Tak. Pan tutaj.

Pytający: [Znów nie słychać pytania.]

Dr James Davies: Tak, to dobre pytanie. Można zrobić wiele rzeczy. Wracając do „DSM”… To rzeczywiście bardzo dobre pytanie. To pytanie pragmatyka, a to się liczy w tej dziedzinie. „DSM”… Jest coś w „DSM”, do czego jestem pozytywnie nastawiony. Sądzę, że jest zasadniczo normalna dla nas, ludzi, chęć skategoryzowania doświadczeń. Kategoryzujemy doświadczenia od niepamiętnych czasów. Antropologowie dokumentują rozmaite sposoby, w których różne społeczności na całym globie podzielają różnorakie właściwości świata naturalnego, różne gatunki ptaków i zwierząt itd. Klasyfikowanie zjawisk to fundamentalne ludzkie doświadczenie.  I wiecie, myślę, że wykonywanie tego w odniesieniu do rozmaitych gatunków ludzkiego cierpienia ma sens. Jednak „DSM” robi nie tylko to. „DSM” czyni coś więcej. Podręcznik ten wypowiada się następnie na temat znaczenia doświadczeń, które klasyfikuje – nazywając je dysfunkcją, zaburzeniem, chorobą. Inaczej mówiąc wnosi do tych kategorii filozofię medyczną, którą, jak twierdzi, czerpie z nich. Zakłada, że są przypadkiem medycznym, kiedy powinna raczej udowodnić, że są przypadkiem medycznym, że te rozmaite modele cierpienia wskazują na zaburzenie lub chorobę.

Nie ma żadnego dowodu, który by to wspierał. To posunięcie kulturowe, to posunięcie interpretacyjne, które jest ogromnie problematyczne w moim przekonaniu. „DSM” obejmuje wiele duchowych doświadczeń lub po prostu naturalnych i normalnych, ponownie bolesnych reakcji na życie w skomplikowanym świecie. Nie chodzi o to, by umniejszać powagę tych doświadczeń. Można głęboko i dotkliwie cierpieć na skutek traumatycznych wydarzeń, które się przeżyło. To nie jest zaburzona reakcja, jest to fundamentalnie ludzka naturalna reakcja. Uważam, że nie robi nikomu nic dobrego nazywanie tego chorobą, dysfunkcją.

Myślę, że to tak naprawdę bardzo stygmatyzujące. Sądzę, że model medyczny ponosi większą odpowiedzialność za piętno w społeczeństwie niż cokolwiek innego. Każe się nam wierzyć, że korzenie piętna znajdują się w nieoświeconym społeczeństwie, które jest uprzedzone wobec cierpiących. Myślę, że to uprzedzenie – o ile takowe istnieje – do tego stopnia, w jakim istnieje, nasilają modele cierpienia, które narzuca się nam przez ostatnie 30 lat. A więc tak dla pewnego rodzaju systemu klasyfikacji, ale dla systemu pozbawionego medykalizacji, który również rozpoznaje stopień, w jakim modele cierpienia są kulturowo usytuowane. One zmieniają się z czasem. Doskonałym tego przykładem są zachowania samo okaleczające.

W latach 70-tych, mówiąc z punktu widzenia klinicznego, były one bardzo rzadko spotykane, ponieważ nie stanowiły stylu cierpienia, który ludzie nieświadomie wybierali, żeby zakomunikować swoją udrękę. Coś takiego nie istniało, lecz poczynając od lat 90-tych ludzie nagle zaczęli wybierać te zachowania nieświadomie jako mechanizm komunikowania. Pomyślcie o histerii na początku XX wieku. Coś bardzo podobnego. Był to problem na skalę epidemii. I zniknął. Pomyślcie o jadłowstręcie psychicznym na początku lat 90-tych w Japonii, przepraszam, w Hong Kongu. Było bardzo niewiele przypadków tego zaburzenia. Pod koniec dekady osiągnęło ono status epidemii. Wiązało się to ze sposobami, w jakie ludzie byli uspołeczniani do myślenia o swoim cierpieniu i uspołeczniani do komunikowania go. A zatem system kategoryzowania, który nie jest medyczny, który rozpoznaje specyfikę kulturową i to, że modele cierpienia zmieniają się. Coś takiego, tak, poszedłbym na to, ale to się raczej nie wydarzy prędko. To dotyczy tylko „DSM”, ale mógłbym także mówić o przemyśle farmaceutycznym, choć może jak na razie powiedziałem dość. Kogo tu wybrać?

Pytający: [Początku nie słychać.] Bardzo chciałabym poznać pańską opinię na temat powodów, dla których [nie słychać] bardzo inteligentni koledzy byli w stanie odpowiadać na takie pytania i nie czuć… i iść dalej tym tokiem niezależnie od zadanego im pytania.

Dr James Davies: Tak, to bardzo dobre pytanie. Byłem zdumiony do jakiego stopnia byli szczerzy. Pamiętam jak zadzwoniłem do żony i powiedziałem: „Nie uwierzysz co Robert Spitzer właśnie powiedział”. Byłem naprawdę zaskoczony. I myślę, że szybko nauczyłem się, iż rozdźwięk między tym, co ludzie zasiadający w tych komitetach myśleli o tym procesie a tym w jaki sposób ów proces był przedstawiany przez prywatną korporację – Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne, którego większość dochodu przypadkowo pochłaniają koszty operacyjne, finansuje dużą część swoich kosztów operacyjnych z publikowania „DSM”…

APA zarabia na „DSM” jakieś 6 milionów dolarów rocznie z przychodów z publikacji. I APA miała żywotny interes w przedstawianiu tej książki jako dzieła naukowego, podczas gdy ludzie zasiadający w komitetach nie ukrywali, że jest to ogromnie problematyczne i ważne przedsięwzięcie, w co wierzyli,  a także  przedsięwzięcie, które poprawi stan diagnoz psychiatrycznych, poprawi ich wiarygodność itd. itd., jednak nie w takim stopniu, w jaki przedstawiało to APA. Tak więc myślę, że napotkałem coś, co APA w pewnym sensie całkowicie przykryło i sprawiło, że ludzie nie sądzili, iż to istnieje. Czy mogę wam podać jeszcze jeden przykład w jaki sposób APA to robi?

Chciałem porozmawiać z ludźmi, którzy napisali „DSM-5”, więc skontaktowałem się z APA i zapytałem czy mógłbym to zrobić. „Chcę zrozumieć procesy, które zachodziły za kulisami, tak jak miałem okazję w przypadku ‘DSM-3’ i ‘DSM-4’”. Okazało się, że nie wolno mi było porozmawiać z nikim, kto był zaangażowany w proces opracowywania „DSM-5”, ponieważ wszystkie te osoby poproszono o podpisanie umowy o zachowaniu poufności, zabraniające im rozmawiać z kimkolwiek, z żadnym naukowcem, z żadnym dziennikarzem, o tym, co działo się za kulisami podczas przygotowywania „DSM-5”. Zapytałem więc: „Czy mogę w takim razie skonsultować się z archiwami? Jestem badaczem”. A oni odpowiedzieli: „Tego też nie możemy zrobić”. Spytałem dlaczego. Oni na to: „Ponieważ na nich wszystkich nałożono embargo na 20 lat od publikacji”.

Zatem nie możemy dojść do tego, co działo się za kulisami. Tak więc APA ma żywotny interes w trzymaniu tego w ukryciu i sądzę, że odkryłem, iż kiedy dostaniesz się za kulisy, sprawy wyglądają trochę inaczej niż są przedstawiane.

Głos: Masz czas jeszcze tylko na jedno pytanie, James.

Dr James Davies: Tam siedzi pan… Nie widzię za dobrze. Nie wiem kto to jest, ale widzę rękę w górze na końcu sali, tak.

Pytająca: [Nie słychać.]

Dr James Davies: Przepraszam, nie słyszałem.

Pytająca: Ma to związek z antydepresantami i jest związane z ciśnieniem krwi, co często idzie w parze. No i wysoki poziom potasu – zbyt wysoki poziom potasu jako skutek długotrwałego przyjmowania antydepresantu i tabletek na ciśnienie. A później zwiększa się poziom potasu.

Dr James Davies: Tak.

Pytająca: Co jest bardzo przerażające.

Dr James Davies: Tak.

Pytająca: Tak działają te leki.

Dr James Davies: Tak. Sądzę, że skutki długotrwałego zażywania leków… Teraz w końcu zaczynamy je odkrywać. I sytuacja nie wygląda dobrze. Pamiętajmy, że leki te zostały zatwierdzone do użytku na podstawie badań klinicznych, podczas których obserwowano ludzi przyjmujących te medykamenty przez jakieś 8 tygodni. Tak. Wszystkie próby kliniczne…

Pytająca: Naprawdę?

Dr James Davies: Tak, tak. …wykazujące skuteczność zostały przeprowadzone pomiędzy ósmym a dwunastym tygodniem. W porządku? Tak więc jeśli pamiętacie „Meta-analizę” Ciprianiego opublikowaną w 2018 roku, to było tam mnóstwo doniesień o tym, że antydepresanty działają. Tego typu rzeczy. Cóż, analiza ta w rzeczywistości pokazała, że działają tylko nieznacznie lepiej niż placebo u najbardziej cierpiących członków społeczeństwa. Tak naprawdę da się wyjaśnić tę różnicę tym, że działanie leków wywołuje skutki uboczne nasilające wpływ placebo itd. Ale pod tym nagłówkiem nie podano, iż badania uwzględnione w meta-analizie trwały od ośmiu do dwunastu tygodni. A zatem nie powiedzieli nam nic o ogromnej większości ludzi w Wielkiej Brytanii przyjmujących obecnie antydepresanty, którzy nie zażywają ich od ośmiu do dwunastu tygodni. Przepisuje się je na co najmniej 6 miesięcy. Znajdujemy się więc w sytuacji, kiedy angażujemy się w olbrzymi eksperyment publiczny, gdy coraz więcej osób coraz dłużej przyjmuje te leki i tak naprawdę wciąż nie wiemy w jakim stopniu takie przepisywanie medykamentów szkodzi ludziom. Ale dowody, które już zgromadziliśmy wskazują, że jest to problematyczne, bardzo problematyczne.

Pytająca: Zatem co ludzie mogą z tym zrobić?

Dr James Davies: To kolejne… Cóż, kończymy już. Mówią mi, że to ostatnie pytanie i że powinienem już się zatrzymać. Przepraszam te osoby, na których pytania nie udało mi się odpowiedzieć. Co ludzie mogą zrobić? Cóż, potrzeba nam odważnych dziennikarzy, prawda? Potrzebujemy odważnych dziennikarzy, którzy będą poruszać takie tematy. Potrzeba nam odważnych klinicystów i naukowców, którzy będą otwarcie o tym mówić. Potrzebujemy lepszej regulacji związków pomiędzy branżą farmaceutyczną a psychiatrią. I naszkicowaliśmy… Gwoli ścisłości jestem współzałożycielem organizacji… Nawiasem mówiąc nie mamy żadnych dochodów z tej organizacji. Koszty operacyjne pokrywamy z własnej kieszeni. Promuję teraz tę organizację, ponieważ jest to organizacja rozpowszechniająca wśród ogółu informacje, które naszym zdaniem powinien uzyskać. Nie wiążą się z tym w ogóle żadne pieniądze. Nigdy nie zarobiliśmy pieniędzy. Właściwie to straciłem mnóstwo pieniędzy z powodu tej organizacji. Ale będę ją teraz wśród was promował. Nosi nazwę Council for Evidence-Based Psychiatry (Rada ds. Psychiatrii Opartej na Dowodach). Council for Evidence-Based Psychiatry.

Głos z sali: [Nie słychać.]

Dr James Davies: Och, przepraszam. Czy mnie słychać?

Głos z sali: [Nie słychać.]

Dr James Davies: Nazywa się Council for Evidence-Based Psychiatry.

Głos z sali: [Nie słychać.]

Dr James Davies: Chyba zareklamuję ją ze 4 czy 5 razy. Council for Evidence-Based Psychiatry. Tak. I mamy swoją stronę internetową. Umieszczamy wiele dostępnych dla wszystkich informacji w internecie. Mamy konto na Twitterze. Regularnie publikujemy tweety dotyczące kwestii zdrowia psychicznego, które według nas są ważne. Jesteśmy bardzo krytyczną organizacją. Naszymi członkami są naukowcy, psychiatrzy, farmakolodzy itd., a wszystkich nas jednoczy pogląd, że przepisuje się zdecydowanie za dużo leków i nie docenia się stopnia, w jakim szkodzą one ludziom. Tak więc jeżeli wy… Powiem wam, że was odeślę, ponieważ nie mam czasu odpowiedzieć na pytania, odeślę was na stronę internetową i tam znajdziecie informacje. I śledźcie nas na Twitterze. Prawdę powiedziawszy nie mamy zbyt wielu sympatyków, więc jeśli po dzisiejszym dniu zdobędziemy kilku, będę naprawdę zadowolony. Lepiej już się zatrzymam. Jeżeli są osoby, które chcą, żebym odpowiedział na ich pytania, proszę, aby teraz do mnie podeszły. Bardzo dziękuję. Dziękuję.

 

Fakty o Psychiatrii [DSM] i Wielkiej Farmacji — dr James Davies [napisy PL]

https://youtu.be/h0bppDOMRiA

 

 

Metoda Naukowa naukowców vs Metoda naukowa Doktrynerów