Narodziny bez przemocy – Frédérick Leboyer – Wydawnictwo Radunia

Książka jest już niedostępna w sprzedaży. Nakład chyba został wyczerpany. Trzeba mieć sporo szczęścia, żeby trafić na tę [używaną] książkę na przykład na allegro. Wrzucam treść tej książki, żeby mogły skorzystać na tym przyszłe mamy, które nie miały tyle szczęścia, aby moć sobie sprawić fizyczną kopie 🙂

Narodziny bez przemocy - Frédérick Leboyer - pdf

Zmieniają się okoliczności, istota rzeczy pozostaje. Światło przybywa do nas zawsze ze Wschodu. Bez Swamich i bez Indii książka ta nigdy by nie powstała. Nie zrodziłby się nawet taki pomysł. Im właśnie – z wyrazami głębokiej czci – pracę tę poświęcam. Próbuję spłacić chociaż część mojego długu. Niech będzie to podziękowanie za wszystko, co od nich otrzymałem.

Zobacz na: Zbędne interwencje podczas porodu
Przygotowanie do naturalnego porodu – Włodzimierz Fijałkowski
Odruch poszukiwania piersi matki i ssania u noworodków – dr Lennart Righard
Odporność niemowląt z dr Suzanne Humphries i Hilary Butler

Narodziny bez przemocy

 

Część I

Narodziny są cierpieniem. – Gautama

1

  • Jak Pan sądzi, czy rodzenie się jest przyjemnością?
  • .. przyjemnością?
  • Czy Pan uważa, że dzieci są szczęśliwe z powodu przyjścia na świat?
  • .. Czy są szczęśliwe z tego powodu? Pan żartuje?
  • Przeciwnie, pytam poważnie.
  • Ależ… Noworodki?!
  • No tak, „noworodki”.
  • Noworodek nie może być szczęśliwy czy nieszczęśliwy!
  • A to dlaczego?
  • Noworodki niczego nie odczuwają.
  • A Pan sądzi inaczej? Wszyscy tak Panu powiedzą.
  • To żaden argument.
  • Ale noworodek… Toto nie widzi, nie słyszy. Jak może być nieszczęśliwe?
  • „Toto” nie widzi, nie słyszy… Co nie przeszkadza mu głośno krzyczeć.
  • Musi sobie przewietrzyć płuca.
  • Przewietrzyć płuca!

To smutne, że Pan tak uważa.

  • No, to nie argument, zgoda, ale jednak tak się mówi.
  • Mówi się, jak wiadomo, niemało bzdur.

Więc Pan uważa, że nowo narodzony niczego nie odczuwa?

  • To nie ulega wątpliwości.
  • Ciekawe … Ja nie byłbym tego taki pewny.
  • No proszę, noworodek!
  • Dlaczego: „No proszę, noworodek”?
  • Jakże Pan chce, żeby w tym wieku…?
  • Pana słowa coraz bardziej mnie przygnębiają.

Czy trzeba przypominać, że dziecięce troski są przeogromne? To cu­downy, lecz smutny przywilej młodych – odczuwać wszystko tysiąc razy mocniej.

  • To prawda, zgadzam się. Ale noworodek jest tak mały…
  • Jakby wzrost miał tu znaczenie!
  • Niech więc Pan mi powie, czy „to” krzyczałoby tak rozpaczliwie, gdy­by nie przeżywało cierpienia?
  • To bardzo proste. Mówiłem już: noworodek niczego nie odczuwa.
  • Skąd ta pewność?
  • Noworodek nie posiada świadomości.
  • Aha! To ma być podstawa: brak świadomości… Chce Pan powie­dzieć: brak duszy?
  • Nie, nie… Duszy… nie znam.
  • Podczas gdy świadomość…
  • Świadomość to co innego.
  • A świadomość Pan zna? Brawo! Niech mi Pan wytłumaczy tę tajem­nicę. Cały zamieniam się w słuch.
  • No, jak by to powiedzieć… to znaczy… świadomość…

2

Nie zagłębiajmy się dalej, by nie zginąć w czarującym gąszczu dialek- tyki. Poniechajmy dyskusji. Wszystko przecież da się udowodnić… Nawet to, że Achilles nie umiałby dogonić żółwia.

Rzeczy są proste, to tylko umysł je komplikuje.
Kiedy dziecko przychodzi na świat, krzyczy. I ten krzyk cieszy obe­cnych.
„Słyszycie? Słyszycie?” – pyta szczęśliwa matka, zachwycona tym, że tak mała istota robi tyle hałasu.
Cóż mówią te krzyki noworodków?

  • Że odruchy są normalne.
  • Że maszyna funkcjonuje.

Czy ludzie są tylko maszynami?
Czyż krzyk nie oznacza cierpienia?
Trzeba doznawać wielkiego bólu, żeby aż tak rozpaczać.
Czyżby rodzenie się było aż takim cierpieniem dla dziecka, jak niegdyś rodzenie – dla matki?
A jeśli tak – kto się tym przejmuje?
Obserwując, w jaki sposób traktuje się nowo narodzone dzieci, oba­wiam się, że nikt.
Smutny pewnik: „toto” niczego nie czuje, nie słyszy, nie widzi…
Jakże więc mogłoby rozpaczać?
„Toto” krzyczy, wyje – i tyle.
Taki po prostu… przedmiot.

A jeżeli jest inaczej?
A jeżeli jest to już osoba?

3

Nowo narodzony – osobą!
Ta myśl jest zupełnym przeciwieństwem tego, co o noworodku sądzi się powszechnie.
Ale… Powinniśmy pamiętać, że nie należy zbytnio ufać obiegowym są­dom. A nawet książkom. Tak wiele dzisiejszych „naukowych” prawd jutro okaże się bzdurą…
Jak to rozstrzygnąć?
Rozum nakazuje rozpocząć od poznawania faktów. A tu fakty milczą. Widzi się czasem, choć jest to rzadkie, dziecko urodzone z zębem. Nie znam jednak dziecka, które mówiłoby przy urodzeniu.
Noworodek nie mówi. Chociaż…
Bez wątpienia nie potrafi używać słów. Świnki morskie też się nimi nie posługują. Ani ptaki. A to w żadnym wypadku nie przeszkadza im się porozumiewać.
Czyż zatem istnieją języki bez słów?
Z pewnością.
I niedostrzeganie tego możemy przypisać tylko naszej ignorancji. Przy­kładów nie trzeba szukać daleko.
Kiedy ktoś przez nieuwagę wypije łyk wrzątku, wygląda, jakby prowa­dził najżywszą z dyskusji. Bez słów. Podskakuje jak na sprężynie. Gwałtownie przestępuje z nogi na nogę. Macha rękami jak szalony, wstrząsa nimi, jakby chciał zrzucić z siebie to niezwykłe gorąco. Prze­wraca oczami pełnymi łez i krzywi się. Aby go zrozumieć, nie trzeba czekać na krzyk; nieszczęśnik – czy byłby Chińczykiem, Turkiem, Persem czy Jawajczykiem – jednoznacznie wyraża swoje doznania. Mówi: „Oparzyłem się!” – bez wypowiedzenia jednego słowa.
Wyrażanie siebie bez słów to szczególna właściwość noworodka.
Gorąco przykrego łyku w porównaniu z cierpieniem narodzin jest fra­szką.
Noworodek nie mówi?
Zobaczymy.

Narodziny bez przemocy - Noworodek nie mówi? Zobaczymy.

4

Czy potrzebny komentarz?
Ta przerażona twarz, zaciśnięte powieki, ściągnięte brwi… Ten krzyk… Głowa, która się odwraca próbując ucieczki…
Te rączki, które się wyciągają, proszą, błagają, po czym obejmują gło­wę w geście rozpaczy…
Te maleńkie stopy, które gwałtownie walczą; nóżki, które powracają, aby bronić delikatnego brzucha…
Ciałko, które jest jednym spazmem, zrywem, wstrząsem…
Noworodek nie mówi?
Przecież cała jego istota krzyczy, całe ciało woła:
„Nie ruszajcie mnie, nie dotykajcie!”
Ale w tym krzyku jest i błaganie:
„Nie zostawiajcie mnie! Pomóżcie! Pomóżcie mi!”
Czy często słyszy się tak rozdzierające wołanie?
To wołanie, z którym dzieci zawsze przychodziły na świat – któż rozu­mie? Kto słyszy? Kto po prostu słucha?
Nikt?!
To niepojęte.

Noworodek nie mówi?
…To my go nie słuchamy.

5

Nas to nie martwi.
To małe – to byłby już… ktoś? Ktoś, kto cierpi, kim targa rozpacz? Ależ… W tym wieku? I taki mały…
Jest w nas coś, co się opiera, co nie chce słyszeć, co nie pozwala nam uwierzyć. Coś, co zamyka nasze oczy i strzeże naszego drogocennego spokoju. Tak. „Widzieć” oznacza nie móc tolerować.
Te obrazy noworodków są nie do zniesienia. Można by sądzić, że to ofiary mordu.
„Nie! nie mogę na to patrzeć!” – mówią jedni, odwracając wzrok. „Cierpią? Tak sądzicie?” – dziwią się inni.
Różne są sposoby, żeby tylko tego nie widzieć.
„No, no, to niemożliwe!” – oburzają się jeszcze inni.
– „Narodziny – to nie to! Wiedziałoby się coś na ten temat. Pokazuje­cie nam dziecko torturowane. Oddane na pastwę sadystów! To się zda­rza, wiemy. Ależ tak, to jest dziecko, które dręczą… Co mu robią te potwory? Czyje biją? Zanurzają we wrzącej oliwie? Kładą na rozżarzo­nych węglach?”
Nie, nie. Nic z tych rzeczy.
To tylko narodziny.
Nie ma tu ani potworów, ani sadystów. Ludzie – jak Pani, Pan czy ja. Nieuważni. Roztargnieni.
„Mają oczy, lecz nie widzą…”
Ślepcy o oczach szeroko otwartych, czyż chcecie faktów? Patrzcie.

6

Mała istota się urodziła. Ojciec, matka patrzą z zachwytem. Nawet młody praktykant dzieli ogólną radość.
Ten sam uśmiech rozjaśnia twarze. Wszyscy promienieją szczęściem i zadowoleniem.
Wszyscy… Z wyjątkiem dziecka.
Dziecko? Jakie dziecko?
O Boże! To nieprawda!
Ta maska strachu, przerażenia… Te ręce, unoszące się ku głowie… Jest to postawa istoty zdruzgotanej. Gest widziany u tych. którzy, śmier­telnie ranieni, zaraz upadną. Zdaje się brzmieć krzyk agonii…
Takie cierpienie, taki ból – to narodziny?
A rodzice?!
Wyglądają na uszczęśliwionych. W obliczu takiego nieszczęścia!
Nie, to nie do uwierzenia.
Tak, to niewiarygodne, ale jednak… Tak jest.

7

Cóż to za niezwykły fakt – takie zaślepienie.
Jak to możliwe?
Sprawy, jak zwykle, są proste. Spójrzmy dokładniej.
Ten młody lekarz wydaje się tak zadowolony…
Dlaczego się uśmiecha? Z powodu szczęścia dziecka?
Absolutnie nie.
On „zrobił” swój poród. Udało mu się. Co nie zawsze jest łatwe. Dziecko jest tutaj. Krzyczy głośno. Tak powinno być.
Matka – w porządku. Wszystko na dobrej drodze.
Położnik uśmiecha się, jest zadowolony… Z siebie.
A matka?
Twarz promieniejąca, ekstatyczny uśmiech. Dlaczego ta kobieta się uśmiecha? Z powodu piękności dziecka?
Nie dlatego.
Cieszy się, że to już koniec! Przeszła zwycięsko „swój” poród, „poród bez bólu”. Nie dowierzała. Jest tym jeszcze zdziwiona. Oszołomiona. Czuje ulgę. Dumna z siebie.
Czyż nie zwyciężyła tu, gdzie tyle innych się poddało?
A więc uśmiecha się błogo. Jest zadowolona z siebie…
Kto śmiałby jej to zarzucić?
W końcu – ojciec.
Szczęśliwy człowiek. Doczekał się potomstwa. Jest tu maleńka istota,
która będzie rosnąć. Odtwarzać jedną po drugiej (iluzja) nieocenione zalety „autora”. A jeśli jeszcze płeć dziecka pasuje do szerokich pro­jektów, które dla niego przygotowano…
Poza tym ten człowiek, który z pewnością nigdy niczego nie stworzył – sprawił dziecko! Jest więc dumny. Zadowolony.
Zadowolony… Z siebie.
A co z dzieckiem?

8

A więc?
Co należy zrobić?
Czy rozpaczać z powodu tak wielkiego cierpienia? Z powodu tak wiel­kiego zaślepienia?
„Narodziny są cierpieniem”. „Życie jest cierpieniem” – powiedziano to już dawno temu. Życie byłoby tylko pobytem, przejściem. W momencie narodzin trzeba by płakać… Kiedy jakaś istota wkracza w to piekło. A cieszyć się właściwie przy pogrzebie. Kiedy już z niego wyszła. Tak..;
Przed tym, po tym… Ja nic już nie wiem.
Ale narodziny i cały ciężar ich cierpienia są faktem.
Teraz to rozumiem.
To cierpienie jest tak ogromne, że staję się bezsilny. Bliski rozpaczy. Na szczęście – przebłysk: dokonanie „porodu bez bólu”!
„W bólach rodzić będziesz”.
To również pochodzi z początku dziejów. Ale starożytne przekleństwo minęło. Dzisiejsze kobiety rodzą z twarzą promienną. To cud. Ale żeby promieniały, kiedy dręczy się dziecko – o, nie!
Tak dłużej być nie może.
To niemożliwe, kiedy się wie, co przeżywa noworodek…
A więc? Czy kobieta ma się wyrzec swej radości?
Ależ nie.
Po prostu trzeba zrobić dla dziecka to, co się robi dla matki.
A przynajmniej próbować.

9

W pierwszej chwili czujemy się zagubieni. Zupełnie bezsilni w obliczu takiego cierpienia.
Od czego zacząć?
Przygotowuje się poród bez bólu. Jak przygotować dziecko?
I kiedy?
W brzuchu matki?
Czy zrobić to za pomocą delikatnych elektrod zanurzonych tam, w głę­bi, dotykających malutkiej czaszki?
Tylko nie to!
Technika może w naszych czasach dokonać takiego wyczynu, wiemy… Wiemy coraz mniej, zapominamy.
Tyle sadyzmu mieści się w sercu człowieka…
Przeniknąć; zbadać; rozdzierać, rozczłonkowywać, analizować…
Co kieruje młodym badaczem, tym przyszłym laureatem nagrody No­bla, który, uzbrojony w igły, sondy, dumny jest ze swego elektronicz­nego rynsztunku?
Czy to miłość?
Czy ambicja?
To nie jest droga dla nas.
Przede wszystkim chcemy zrozumieć. Zrozumieć – dlaczego, z jakiego powodu noworodek tak bardzo cierpi. Przyczyny cierpień matek już zro­zumiano. Zamiast zaakceptować ślepo fatalność cierpienia, pewnego dnia odważono się zapytać: dlaczego? Odpowiedź zawiera się w pytaniu. Zapytać: „Dlaczego dziecko cierpi w czasie narodzin?” – znaczy usły­szeć w końcu to, co przekazują krzycząc rozpaczliwie dzieci przybywa­jące na świat. Wołając od tak dawna i wciąż na próżno… Znaczy to: nadstawić uszu, spróbować usłyszeć, zrozumieć. A to już połowa drogi.

10

To, co powoduje grozę narodzin, to bezmiar przeżyć, ich różnorodność, dławiące bogactwo.
Mówi się i wierzy, że noworodek niczego nie czuje.
On czuje wszystko. Wszystko – całkowicie, bez wyboru, bez filtru, bez selekcji.
Gwałtowny przypływ morza doznań, który porywa go przy narodzinach, przekracza wszystko, co możemy sobie wyobrazić. Doświadczanie zmy­słowe jest tak rozległe, że my nie jesteśmy w stanie nawet tego pojąć. Zmysły noworodka funkcjonują. I to jak! Mają całą ostrość i świeżość młodości.
Czym są nasze odczucia w porównaniu z odczuciami dzieci? Czym są nasze zmysły w porównaniu ze zmysłami zwierząt? Mamy skórę aku­rat tak czułą, jak skóra krokodyla lub nosorożca. A doznania podczas narodzin stają się jeszcze silniejsze w porównaniu z tym, co się prze­żywało przedtem. Zmysły działały przecież, zanim dziecko znalazło się tu, to znaczy w naszym świecie. Działały dobrze. Doznania dziecka nie są jeszcze uporządkowane w spostrzeżenia, powiązane jedne z drugi­mi, zrównoważone – co czyni je silniejszymi, gwałtowniejszymi. I nie do zniesienia.

11

Weźmy za przykład wzrok.
Utrzymuje się, że noworodek jest ślepy, że nie widzi.
To bez wątpienia pewnik, potwierdzany, gdy obserwuje się, jakiego rodzaju lampy używane są podczas porodu. Czyż nie celuje się w mło­dego przybysza reflektorami?
Dlaczego krępować się noworodkiem? Czyż staramy się zmniejszać światło wobec ślepca?
Bez wątpienia to oświetlenie jest wygodne dla położnika, któiy czuwa nad prawidłowym przebiegiem porodu.
A dziecko?
Głowa ledwie wysunięta z dróg rodnych, tułów jeszcze uwięziony – oczy szeroko otwierają się i natychmiast zamykają gwałtownie. Teraz na twarzy maluje się niewypowiedziane cierpienie, które wybucha zna­nym krzykiem. Jeżeli widzieć – znaczy tworzyć w swoim mózgu obra­zy na podstawie tego, co odbierają oczy, cóż – noworodek nie widzi. Ale jeżeli widzieć – znaczy doświadczać światła – wówczas widzi.
I to jak bardzo!
Dziecko, które przybywa na świat, ma dla światła nieba tę samą mi­łość, to samo pragnienie, co rośliny, kwiaty – jego mniejsze siostry, które nie posiadając gałek ocznych nie tracą z oczu naszego Ojca Nie­bieskiego podczas jego drogi.
A my oszołamiamy noworodka światłem, które powinno mu się daw­kować z nieskończoną ostrożnością. Niezmiernie powoli.
Dziecko jest tak wrażliwe, że światło odbiera już w brzuchu matki. Gdy kobieta po szóstym miesiącu ciąży przebywa naga na słońcu, dziecko dostrzega to światło jak złocistą mgłę.
1 oto małą istotkę o wzroku tak delikatnym widzimy wyrzuconą nagle ze swej ciemnej jaskini. Jej oczy są skazane na działanie reflektorów. Dziecko zaczyna rozpaczliwie krzyczeć.
Cóż w tym dziwnego?
Oparzono mu oczy.
Taki właśnie był los bohatera powieści Juliusza Verne’a – Michała Stro- gowa.
Czyż chcemy, żeby noworodek szalał z bólu? Jeżeli nie postępujemy z nim inaczej…
Jak przygotowuje się corridę? Jaki jest przepis na dobrego byka – pi­janego cierpieniem, zaślepionego wściekłością? Trzyma się zwierzę za­mknięte, w absolutnej ciemności, przez cały tydzień. Potem wyrzuca się je nagle na arenę. Zalaną słońcem, które je oślepia.
Nieszczęsny noworodek!
Zamyka oczy. Lecz czymże jest delikatna, przezroczysta osłona powiek?!
Noworodek jest ślepy?
Oślepiony!
A co do ślepców…

12

Czy ten nieszczęśnik jest głuchy? Nie bardziej niż ślepy.
Uszy dziecka funkcjonują na długo przed jego przybyciem na świat. Już w macicy odbiera dźwięki, które się tworzą w ciele jego matki. Trzaski płynące z ruchu stawów, odgłosy pracy jelit. Oddech. A ponad wszystkim – potężne, rytmiczne uderzenia matczynego serca. W końcu – głos. Głos matczyny, którego echo pozostanie w dziecku na zawsze. Każdy głos jest jedyny na świecie, wyjątkowy, nie do podrobienia. Tak jak linie papilarne.
Dziecko jest naznaczone głosem swojej matki. Zna ten głos dobrze, zanim się narodzi. Jest jakby sprzężone z jego brzmieniem, barwą, modulacjami. Zna też głos swego ojca.
Czy to wszystko? Nie.
Dziecko odbiera dźwięki świata, dźwięki z zewnątrz, tak samo jak od­czuwa światło – mimo grubości powłok matczynego brzucha.
W jaki sposób te dźwięki do niego docierają?
Dziecko – jak ryba – odbiera je poprzez wody, w których jest zanurzo­ne. Dźwięki te zmieniane są przez wody płodowe nie do poznania.
A potem przychodzą narodziny.
Ryba wychodzi z fali. Świat się zatrząsł, zawirował.
Dźwięki, dotąd filtrowane, uderzają w młodego podróżnika z całą swą mocą i gwałtownością. Nie ma już wód. Nie ma obrony, którą stanowił brzuch matki.
Młode uszy są nagie. Nie istnieje nic, co osłaniałoby je przed hałasem świata. Dziecko, które się rodzi, wkracza w krainę tysiąca grzmotów. Podskakuje. Cóż w tym dziwnego?
Świat wyje, dziecko wyje również. To proste.
Tu jeszcze raz MY jesteśmy głusi. Nasze „dorosłe uszy” nie słyszą aż tyle.
Gdy zaszeleści liść, zwierzę zrywa się z miejsca. Mędrzec słyszy, jak trawa rośnie. Dziecko bezbłędnie wyczuwa delikatne różnice westchnień. A my? Którzy w naszej totalnej głuchocie pogrążamy się z każdym dniem bardziej? Rośniemy w całkowitej niewrażliwości – zamiast „otwo­rzyć” nasze uszy. My, znieczuleni na doznania – cóż wiemy o tym, co słyszy dziecko przy narodzeniu?
Kto stara się mówić cicho w sali porodowej?
W istocie krzyczy się tam o wiele częściej niż mówi.
Rozkazy, wołania: „Przeć, przeć! Jeszcze, jeszcze!” – wydawane są gło­śno, wykrzykiwane. Woźnica pogania zaprzęg…
A gdy dziecko się ukaże, w ogólnym podnieceniu – nic, tylko okrzyki. Nowe, donośne wybuchy.
Co na to noworodek?
Podnosi ręce ku głowie w geście bólu nie do zniesienia.
Czy noworodek jest głuchy?
Ogłuszony!

13

Nieszczęsne dziecko! Cóż to za klęska się rodzić!
Wpaść nagle w otchłań naszej niewiedzy, naszego okrucieństwa… Noworodek jest oślepiony, ogłuszony cierpieniem i wściekłością…
Cóż będzie odczuwać jego skóra?
Cienka, delikatna, prawie bez naskórka, wibrująca przy najlżejszym dotknięciu. Tak wrażliwa, jak po oparzeniu. Dziecko drży już wtedy, gdy zbliżamy się do niego. I tę skórę, która aż dotąd znała tylko pie­szczotę, atłasowe dotknięcie śluzówek – drażni się owijając dziecko w pieluszki, ręczniki! W tkaniny!
Nowo narodzony wędruje po naszym świecie jak po dywanie z cierni, jak przez jeżynowe zarośla.
Przyzwyczai się do tego. Jak do wszystkiego. Zamykając, gasząc swe zmysły.
Ale gdy przybywa i wpada w te kolczaste zarośla, krzyczy rozpaczli­wie. To naturalne.
A my… My się śmiejemy.

14

Gdy pojmie się cierpienia noworodka – ogarnia przerażenie. Chciałoby się krzyczeć jak on: „Dosyć! Dosyć!”
To, co dotąd zobaczyliśmy, jest nie do zniesienia. A czy to przynaj­mniej wszystko?
To dopiero początek!…
Tak, piekło istnieje. To nie wymysł. Płonie się w nim naprawdę.
To piekło – ale nie na końcu życia. Ani gdzie indziej. Ono jest tutaj. Na początku.
Piekłem jest to, przez co przechodzi dziecko docierając aż do nas.
Ten ogień, który ze wszystkich stron atakuje niemowlę, który pali jego oczy, przypieka skórę, ten ogień dosięga samej głębi jego ciała.
Ten ogień, jak ukąszenie, jak piekąca rana – to powietrze wchodzące do pluć.
Oczy noworodka są wrażliwe. Skóra czuje. Śluzówki – jeszcze bardziej. Powietrze, które wchodzi i wypełnia tchawicę, wygładza pęcherzyki płucne – wywiera efekt kwasu wylanego na ranę!
To nie bezpodstawne wyobrażenie. Tak wygląda człowiek, który, po raz pierwszy paląc papierosa, próbuje zaciągnąć się dymem. Ta porcja dymu niewiele znaczy dla błon śluzowych nałogowego palacza, które przywykły, poddały się. Ale śluzówki początkującego zachowały swą świeżość… Jeszcze nie zdążył się zaciągnąć, a już przeżywa gwałtow­ny wybuch kaszlu. To próba wyrzucenia z siebie tego żaru nie do znie­sienia. Oczy napełniają się łzami. Twarz czerwienieje.
Wyobraźmy sobie jeszcze przedszkolaka, który, zmylony przejrzysto­ścią płynu, wypija ufnie… czysty spirytus! „Woda życia” nie dosięgnie nawet śluzówki gardła, gdy zostanie wyrzucona w szaleńczym wybu­chu – odmowie całego ciała. Czkawka, gwałtowne ruchy, łzy, purpuro­wa twarz…
Tak, dla dziecka, które przybywa na świat, oparzenie powietrzem wcho­dzącym do płuc przewyższa swą grozą wszystko inne.
Cała jego istota jest poruszona. Wszystko w nim drży, opiera się, boi. Wszystko zamyka się, odrzuca. Wszystko stara się odepchnąć wroga. I to jest krzyk!
To pierwszy krzyk, który oznacza PRZEJŚCIE. Który uświęca wkrocze­nie w życie.
Ten krzyk to: „Nie!” Gwałtowna odmowa, protest całego jestestwa. Roz­paczliwe wycie. Bezradność – bo „trzeba”…
Trzeba oddychać jeszcze. I jeszcze! I jeszcze!!
I za każdym razem płonąć wewnątrz bardziej i bardziej.

15

Czy to nareszcie wszystko? Niestety nie.
Kiedy dziecko wychodzi, chwyta się je za nogi. A ono zwisa głową w dół. Całkowita ignorancja. Jak zawsze.
Ciało noworodka, prawdę mówiąc, jest bardzo śliskie. Powleczone jak gdyby werniksem, tłuszczem gęstym i białym, który pokrywa je czę­sto całkowicie. A więc – by nie wyśliznął się i nie upadł – położnik trzyma go w ten sposób. Chwyt jest mocny. Wygodny.
Wygodny… Znowu – dla nas.
A dla dziecka? Co odczuwa zawieszone nagle w takiej pozycji?
Zawrót głowy nie do opisania.
Ci, którzy w koszmarnych snach wpadali nagle w przepaść, znają to odczucie. Ono stamtąd pochodzi.
W istocie, aby pojąć całą grozę takiego spadania, tej otchłani, trzeba się cofnąć. Powrócić do macicy, do brzucha matki.
Nie znamy samych siebie. Ignorujemy ważność, znaczenie naszych ple­ców. One są „z tyłu”. A jednak to one nami kierują. Od nich zależą nasze nastroje: radość, smutek. Napięcie, swoboda – również.
Siła leży w lędźwiach, lęk – między łopatkami.
Nasze „stany duszy” są w istocie stanami naszego grzbietu!
Żeby zrozumieć okropność wstrząsu, który wywołuje się u dziecka, gdy zwisa ono głową w dół, ponad przepaścią – trzeba pojąć, co wtedy przeżywa jego grzbiet. Trzeba sobie uświadomić ten kontrast między „przedtem” a „teraz”.
„Przedtem” to to, co przeżył kręgosłup, kiedy dziecko z wielkim tru­dem próbowało utorować sobie drogę na świat.
Doprawdy, trzeba znów wznieść się wyżej. Trzeba powrócić do matczy­nego brzucha. A tam – przeżyć ponownie to, co przeżyły te plecy.

16

Życie dziecka w brzuchu matki można podzielić na dwie fazy.
Dwie pory o równie długim trwaniu. Są one tak różne, jak zima i lato. Pierwsza – to „złoty wiek”.
Zarodek jest najpierw malutką roślinką, która wzrasta i pączkuje. Nie porusza się.
Potem staje się płodem. Roślina przeistacza się w zwierzę. Pojawia się ruch. Początkowo na poziomie tułowia. Stopniowo obejmuje całe ciało. Oto płód, który się porusza, cieszy swym ciałem.
I swoją wolnością.
To doprawdy wiek „złoty”.
Ta istota unoszona przez wody nie ma ciężaru. Lekka jak ptak, zwinna i żywa jak iybka. Jej szczęście, jej wolność nie mają granic. Jak jej królestwo, którego brzegi muska od czasu do czasu.
Ta swoboda jest tym większa, że w pierwszej połowie ciąży jajo (błony spowijające zarodek i wody, w których jest zanurzony) rośnie prędzej niż dziecko.
Nasza mała istota może więc rozwijać się bez przeszkód.
Królestwo powiększa się szybciej.
Tak, jej szczęście nie zna granic. Zdjęcia, które udało się wykonać, ukazują nam jej twarz całkowicie odprężoną. Obraz spokoju, zadowo­lenia, błogości.
Niestety! W połowie ciąży wszystko się zmienia.
W samej głębi schronienia czyha Prawo. Prawo powszechnej niestało­ści, które żąda, aby pewnego dnia wszystko się odmieniło.
Aż do tego czasu jajo rozwijało się szybciej niż płód. Dziecko rosło wol-
niej niż jego królestwo. Minęła połowa ciąży – i jest inaczej. Dziecko nadal rozwija się i rośnie; jajo, które je zawiera, powiększa się już tyl­ko nieznacznie.
Zaczyna się cierpienie.
Będzie się dziecku wydawać, że zostało zamknięte, uwięzione.
Powoli, skrycie świat zacieśnia się wokół niego. To, co było bezbrzeżną przestrzenią, staje się z dnia na dzień coraz bardziej ograniczone. Zni­ka ocean szczęśliwych dni młodości.
Wolność ulatuje.
Nieskończona przestrzeń zacieśnia się, zacieśnia…
I pewnego dnia dziecko jest już uwięzione.
I to jak bardzo!

Loch jest tak wąski, że ciało więźnia dotyka wszystkich ścian jednocze­śnie. Ścian, które się nadal do siebie zbliżają! – Aż tak, że pewnego dnia plecy dziecka są już jakby przyklejone do ścian macicy. Nieszczęśnik długo się nie poddaje.
Walczy, protestuje.
Na próżno! Więzienie się zamyka, przytłacza go bezlitośnie.
Czy los jest nieubłagany?
Trzeba się z nim pogodzić. Czy można inaczej?
Dziecko się zwija, wtula głowę, próbuje stać się jak najmniejsze.
Być może mądrość mówi mu, że nic nie trwa wiecznie. Że z naj­większego zła pewnego dnia wyłania się jeszcze większe dobro.
Trzeba znosić cierpliwie swój ból. Umieć uśmiechać się mimo nieszczę­ścia. Życzmy mu tego.
W więzieniu, które z każdym dniem zaciska się bardziej, dziecko ro­śnie nadal.
…A więc zwija się w kłębek. Stara się ukryć. Korzy się. Już nie może dłużej znosić tego wszystkiego, ulegać, kiedy pewnego dnia… zwiększa się jego cierpienie. Więzienie ożywa. Nie wystarcza już, że trzyma dziecko skurczone, ukorzone; oto jak ośmiornica zaczyna je ściskać, miażdżyć! A ono, zastraszone – ulega.
Skurcz ustępuje i powraca. Znika znowu. I pojawia się… 1 jeszcze raz… Te ruchy nie są silne. I powracają, jakby dla zabawy. Gdy ustę­puje pierwszy strach, dziecko się przyzwyczaja. I nawet – zaczyna to lubić!
W tej więziennej monotonii skurcz staje się rozrywką, której dziecko zaczyna oczekiwać. Zmienia ona i ożywia jego egzystencję.
To coś, co na początku przerażało, targało, teraz jest przedmiotem tę­sknoty. Kiedy się pojawia, obejmuje dziecko i ściska – ono na to po­zwala. Napręża grzbiet. Drży z zadowolenia.
Cóż to za rozkoszna zabawa!
Te czułości będą trwać przez cały miesiąc – ostatni miesiąc ciąży, pod-
czas którego występują skurcze. Niebolesne dla matki, przyzwyczajają dziecko do skurczów porodowych, których intensywność będzie zwie­lokrotniona.

Na razie są one jeszcze jak pieszczoty…

17

…Aż do dnia, w którym jeszcze raz wszystko się zmieni.
Dlaczego „to” nie może trwać dłużej?
Pewnego dnia zabawa się kończy.
Ukochana fala zmienia się w burzę. Przyjaciółka przeistacza się w furię.
To coś, co obejmowało, kołysało, staje się złe, gwałtowne. Już je nie tylko ściska, lecz miażdży. Już go nie pieści, lecz dusi. Już go nie ko­cha, wypędza.
Radosna gra staje się nienawistna.
Zaczęła się praca… Trwa poród!
Niezmierna siła, nieodparta, szalona – usiłuje owładnąć dzieckiem. Siła ślepa, która je gniecie, tratuje, spycha w dół.
Nie wystarczy już ugięcie grzbietu. Dziecko miażdżone, unicestwiane, usuwa się dalej, niż było to dotąd możliwe. Głowa wtulona, ramiona ściśnięte… Malec jest już tylko kłębkiem strachu.
Więzienie szaleje, jakby dążyło do zniszczenia więźnia. Ściany zbliżają się jeszcze bardziej… Loch zmienia się w tunel, tunel – w lej!
Serce bije, jakby miało pęknąć. Dziecko pogrąża się w tym piekle. Jego strach nie zna granic… Zmienia się w szał. Owładnięte sprzeciwem, atakuje mur.
Musi przejść! Musi go pokonać!
Już jest samym przerażeniem, samą nienawiścią.
Ten mur! Ten mur!
Musi stąd wyjść! Jeżeli będzie trzeba, zabije…
Ta siła, ten ślepy potwór, który je dręczy, któiyje wypycha na zewnątrz… Ten okrutny mur, który zatrzymuje, nie pozwala przejść…
To jedno i to samo: to matka! Zawsze ona!
To ona wypędza, a jednocześnie zatrzymuje, przeszkadza przejść! Szalona! To ją trzeba zabić?! Bo to właśnie ona staje między dzieckiem a życiem.
W tej walce śmiertelnej, w tej bitwie bez pardonu zwycięży jedno lub drugie. Matka albo dziecko.
Dziecko jest jak opętane. Pijane nieszczęściem i trwogą.
Samotne, opuszczone, w zupełnych ciemnościach, walczy z rozpaczli­wą energią. Potwór spycha je dalej. I, z wyszukanym okrucieństwem, nie tylko miażdży…
Aby przebyć wąską cieśń miednicy, głowa płodu, a po niej tułów, wy­konuje jakby ruch śrubowy. Płód skręca się. Jest jak pod prasą.
A głowa dziecka… Ta głowa, która dźwiga cały ciężar walki, niemal ginie w ramionach. Jak to się dzieje, że nie pęka?
Dziecko jest na samym dnie nieszczęścia. Wysiłek staje się zbyt wiel­ki… Z pewnością zbliża się koniec. Śmierć wydaje się pewna…
Ten męczennik nie wie, że im bardziej gęstnieją ciemności, tym bliższy jest światła!
Raz jeszcze potwór rzuca się na niego i wtedy…

18

I wtedy nagle wszystko wybucha!
Wszechświat pęka.
Nie ma już tunelu, więzienia, potwora!
Dziecko się urodziło.
A gdzie są ściany? Znikły, zapadły się.
NIC! Pustka! I jej groza.
Wolność nie do zniesienia!
Gdzie ja jestem?
Wszystko mnie gniotło, miażdżyło, ale miałem przynajmniej kształt. Matko, moja przeklęta twierdzo, gdzie jesteś?
Sam – jestem tylko nicością, zawrotem głowy.
Weż mnie znowu! Zatrzymaj mnie. Gnieć mnie, miażdż, niszcz.
Ale niech istnieję!

19

Dziecko jest przepełnione lękiem. Z tej prostej przyczyny, że nagle nic już nie trzyma jego grzbietu.
I właśnie wtedy zostaje schwycone za stopy i zawieszone w próżni! Ten kręgosłup, który był zgięty, przygnieciony, skręcony do granic możliwości – teraz nagle zostaje rozprostowany! Ta głowa, która dźwi­gała ciężar tylu wysiłków wchodząc niemal w tułów dziecka – teraz kołysze się bezwładnie, zwisa w próżni.
Aby uspokoić ten ocean grozy, paniki – trzeba wszystkie części ciała dziecka zbliżyć do siebie, skupić, scalić.
Tak jak trzeba zwiększyć ciśnienie wokół nurka zbyt szybko wycią­gniętego na powierzchnię.
Gdyby chciano dziecku uświadomić, że trafiło na świat, który nic o nim nie wie, na świat okrucieństwa, bezmyślności, szaleństwa – czyż za­brano by się do tego inaczej?

20

A teraz?
…Stal – twardość, zimno lodu. Zimno, które parzy jak ogień!
To dziecko, przybyłe z ciepła, z głębi delikatnego, czułego łona matki – kładzie się na szali wagi!
Czy sadysta wymyśliłby coś lepszego?
Dziecko krzyczy. Krzyk się wzmaga.
Radość otoczenia również. Szczególnie wtedy, gdy przypadkiem oznaj­mi się imponującą „wagę”. Liczbę gramów…
„Słyszycie, słyszycie, jak krzyczy?” – zachwyca się matka. Oczarowa­na, że coś tak małego może robić tyle hałasu…
Zabierają dziecko. Znów trzymają za nogi; znów głowa zwisa bezwład­nie… Nowa okropność. Świat się przewraca…
Teraz odkładają dziecko. W jakiś kąt stołu, między szmaty. Zostawiają. Płacze rozpaczliwie.
Czy to już wszystko?
Trzeba jeszcze zająć się jego oczami. Wpuścić krople…
Broni się.
Otwierają powieki siłą. Wpuszczają kilka kropli palącego płynu…

21

W końcu zostaje samo.
Opuszczone przez wszystkich i wszystko.
Zagubione we wszechświecie równie wrogim, jak niepojętym.
Drży z przerażenia, ma czkawkę, dusi się.
Jest już nastawione tylko na doznawanie krzywd. Gdy się doń zbliżają, drży jeszcze bardziej.
Uciec! Uciec!
Nóżki miotają się, chcą nieść biedaka jak najdalej. Na próżno. Uciecz­ka jest niemożliwa.
A jednak… Nie ma już więzienia.
I wtedy dzieje się rzecz nieoczekiwana. Dziecko – rozbitek w morzu cierpienia, łez, prawie bez tchu – ucieka… w siebie.
Zamyka się. Zwija w kłębek.
Przyciąga do siebie nogi, ramiona. Znów przybiera pozycję płodu. Układa się, jakby było w macicy.
Zgnębione grozą świata, powraca do raju. Do łona matki.
Odnalazło pozycję minionego szczęścia.
Odmawia urodzenia się.
Znów staje się płodem.
Ponownie staje się więźniem.

22

Dziecko jest spokojne.
Nie na długo!
Znów się je chwyta. Aby ubrać.
W to, co jest ciasne, gniotące, szorstkie, grube. Ale tak ładne. W czym „tak mu dobrze”. Trzeba być eleganckim, przynosić zaszczyt mamie. Raz jeszcze protestuje, wybucha głośnym szlochem.
Płacze długo, długo. Aż do kresu sił.
Czara goryczy przepełnia się. Przychodzi załamanie.
Dziecko zapada w sen.
To jego jedyne schronienie.
Jedyny przyjaciel…

23

NARODZINY.
Męka, cierpienie.
W czym zawinił? Czym zasłużył na tę udrękę?
Wierzyć, że po tym wszystkim nie pozostanie ślad – cóż za naiwność! Ślady tego są wszędzie: na skórze, w kościach, w brzuchu, na ple­cach.
W naszych niedorzecznościach, szaleństwach.
W naszych torturach, więzieniach.
W legendach, epopejach.
W mitach.
A Pismo – cóż przedstawia, jeśli nie tę okrutną odyseję?

Część II

Odpowiedź zawiera się w pytaniu.

1

Wszystko to jest przerażające, przytłaczające. Nie pozostawia nam pra­wie żadnej nadziei. Żadnej nadziei dla dziecka.
„Jak przygotować dziecko w brzuchu matki? Czy trzeba, za pomocą cienkich elektrod…?”
To nie dziecko trzeba przygotować, lecz nas.
Jeśli dajemy dowód takiego zaślepienia, takiego niezrozumienia, żeby nie powiedzieć więcej, w naszym sposobie przyjmowania noworodków -jak to się dzieje, że świat jest… tym, czym jest?
Ale pozostańmy przy narodzinach.
Zobaczymy, jak – przy odrobinie inteligencji – można wiele zmienić.

2

Jest w narodzinach niepokojący paradoks: dziecko opuszcza niezno­śną twierdzę, jest wolne i… rozpacza!
Coś takiego zdarza się czasem więźniom wypuszczonym na wolność. Wolność, o której tak długo marzyli, oszałamia ich, wprawia w panikę. I zaczynają żałować swych krat… Po czym, nieświadomie, zachowują się tak, aby do nich wrócić!
Coś podobnego znajdujemy u noworodka. Krzyczy, przytłoczony wol­nością.
Chciałoby się zawołać: „Przestań szaleć! Jesteś w rozpaczy zamiast się cieszyć! Oto możesz nareszcie do woli przeciągać się, brykać, a płaczesz! Otwórz oczy. Zrozum, co otrzymujesz. Poznaj nareszcie swoje królestwo, swoje szczęście!”
Tak, to pogmatwanie, nieporozumienie jest bezsensowne…
Trzeba, by dziecko pojęło… Trzeba przemówić mu do rozumu. Wytłu­maczyć.
Wytłumaczyć? To nie dla jego wieku. Zwłaszcza że nawet później… To język, który niewielu ludzi przekona.
Jak zatem powiedzieć temu dziecku?…
„Powiedzieć”? To nie to.
Trzeba mówić do niemowlęcia „jego” językiem. Wcześniejszym od słów. Językiem wcześniejszym od wieży Babel, od czasów wielkiego pomie­szania. Językiem utraconego raju.
A więc – gestami, mimiką, jak do cudzoziemca? Też nie.
Trzeba pójść jeszcze dalej, cofnąć się jeszcze bardziej w przeszłość. Odnaleźć język uniwersalny, powszechny. Trzeba mówić miłością. Mówić miłością do noworodka?
Tak! Mówić miłością. Czyż nie jest to język, którego używa cała przy­roda?
Aby nowo narodzony „usłyszał”, trzeba do niego mówić językiem zako­chanych.
Zakochanych?!
Tak, to nie pomyłka.
A jak mówią zakochani?
Nie mówią, dotykają się tylko.
Są nieśmiali, wstydliwi. Aby dotykać, pieścić, kryją się w ciemności. Albo po prostu zamykają oczy. Tworzą noc wokół siebie. Noc inną niż zwykła. Żeby być samym tylko dotknięciem. W tych odnalezionych znowu ciemnościach – głaszczą się nawzajem, wyczuwają, muskają. Otaczają się wzajemnie ramionami. Stwarzają wokół siebie drogie, sta­re więzienie.
Nie robią hałasu. Nie trzeba im słów.
Słychać najwyżej pomrukiwania, gruchania rozkoszy.
To ich ręce mówią. Ciała rozumieją. Oddechy mieszają się. Wibrują radością.
Oto czego potrzeba noworodkowi. To właśnie rozumie. Tak mamy do niego mówić. Dotykiem, pieszczotą. Idąc za jego oddechem…
I nie spieszmy się. Postępujmy krok za krokiem.
Jak uczeń, który ćwiczy gamy i gra jeszcze oddzielne nutki, zanim pewnego dnia ogarnie go szał muzyki – prześledźmy kolejno wszystkie zmysły, by wiedzieć, jak czynić, żeby nie dręczyć dziecka, które do nas przybywa.

3

W istocie jest to bardzo proste. Zacznijmy od wzroku.
Uczyńmy jak zakochani, ukryjmy się w ciemności. Cała nasza uwaga, wrażliwość naszych rąk – okażą się wzmożone. A przede wszystkim oczy dziecka nie będą porażone światłem.
Oczywiście trzeba oświetlenia, by czuwać nad matką, nad dzieckiem. Ale reflektory nie są tu konieczne.
A później – w każdym przypadku, gdy tylko główka dziecka przeszła przez krocze i znikły wszelkie obawy z tym związane – gaśmy światło. Zachowajmy jedynie nocną lampkę. To w zupełności wystarczy.
Co więcej, w tym półcieniu matka zaledwie wyczuje rysy swego malca. Tym lepiej. Noworodki w chwili przyjścia na świat są prawie zawsze brzydkie. Przynajmniej takie się wydają. Bywają wręcz ohydne, bo ich rysy deformuje strach.
Lepiej, żeby matka nie widziała swego dziecka w takiej postaci. Spra­wiłoby to jej ból. Mogłaby krzyknąć:
„O Boże, jaki on brzydki!”
Mogłaby to po prostu pomyśleć.
I dziecko zostałoby tak samo zranione.
Niech więc matka odkrywa swe maleństwo najpierw tylko dotykiem – poczuje je, zanim zobaczy. Niech rozpozna to życie gorące, pulsujące i wzruszy się, poprzez odczucia płynące z rąk – całym ciałem. A nie – poprzez rozum, osąd. Niech nie ocenia. Niech przygarnie swoje dziec­ko, zamiast na nie patrzeć!
Będzie miała czas później, by je obejrzeć. Gdy przyjmie ono swą praw­dziwą postać.
A teraz – niech cieszy ją mówienie do malca, uspokajanie go dotykiem. Oboje – matka i dziecko – mogą wiele wygrać w tym pierwszym spo­tkaniu w półmroku.
Najważniejsze jest jednak to, by oszczędzić oczy dziecka. Nie porazić ich światłem. I tyle – o wzroku.

4

A teraz – uszy.
Nic prostszego: zachowajmy ciszę. Jasne? – Nie tak, jak by się mogło wydawać.
Jesteśmy gadatliwi. Gdy usta są zamknięte, wewnętrzny monolog bieg­nie nadal swoim torem.
Pozostać cichym przy kimś innym – to doświadczenie tak niepokojące, że nie śmie się nawet ryzykować!
Być cichym, uważnym dla „innego”, słuchać, odbierać słowa „z tamtej strony” — to wymaga wysiłku!
Trzeba się do tego przygotować, „wciągnąć się”.
I wiedzieć dlaczego.
Pierwsze kobiety rodzące w ciszy były tak zaniepokojone, że… Trzeba to opowiedzieć.
Już pod koniec porodu – ale przed ukazaniem się dziecka – mówiliśmy niewiele i cicho. Żeby nie mącić spokoju, który zapanował, i stworzyć właściwy klimat dla przyjęcia dziecka. A gdy się ukazywało, nie wypo­wiadaliśmy już ani słowa.
Kiedy, kilkakrotnie, trzeba było coś powiedzieć, wydać polecenie lub wskazówkę – czyniliśmy to głosem ledwie słyszalnym, szeptem. By nie zakłócać pierwszych chwil nowo narodzonego.
Ten sposób postępowania, naturalny, a jednak niespodziewany, wy­woływał zaskoczenie, ba, panikę rodzących!
Dziecko, zamiast drzeć się jak zwykle, po dwóch lub trzech okrzykach pełnych siły oddychało głęboko, w pełni zadowolone.
A zatem – w tej wielkiej ciszy – matki słyszały… że nie słyszały, jak krzyczy!
Ich oczy zdradzały zdziwienie i trwogę, przenosiły się kolejno na wszy­stkich obecnych, jakby były wprost naładowane pytaniami.
I nagle z piersi wyrywał się lament:
„Dlaczego moje dziecko nie krzyczy?!”

To brzmiało jak żałosna skarga kogoś, komu zepsuto zabawkę. „Dlaczego moje dziecko nie krzyczy?!”
W tym okrzyku kryło się takie zaskoczenie, taki żal, takie żądanie, że byliśmy oszołomieni. Tak bardzo to pewne, że dziecko „musi” krzy­czeć… Tak bardzo „narodziny i cierpienie” są bezwiednie połączone w świadomości. Tak bardzo „nietykalne” są te krzyki noworodków. Cóż tu mówić? Co odpowiedzieć?
Te kobiety nie były o tym uprzedzone, nie zostały do tego przygotowa­ne, ponieważ cisza wynikała przecież „sama z siebie”. Była dla nas oczywista.
Ale ludzie są tak wynaturzeni, że coś prawdziwego, prostego – zaska­kuje ich, oszałamia.
„Moje dziecko nie żyje!” – kontynuował zrozpaczony głos.
To było śmieszne i żałosne.
„Pani dziecko czuje się bardzo dobrze!” – mówiliśmy, zachęcając ge­stem kobietę do ściszenia głosu – wciąż po to, by oszczędzić uszy dziecka.
Nasz szept jeszcze bardziej trwożył nieszczęsną matkę!
„Nie żyje! Moje dziecko nie żyje!” – zawodziły matki starą litanię. Nieżywe? – Miały dziecko na swoim brzuchu, żywe, ruchliwe.
„Ależ… martwe nie poruszają się przecież” – tłumaczyliśmy! „Pani czuje dobrze, jak dziecko się porusza! Czuje Pani wyraźnie, że jest zadowolo­ne”.
Mówiliśmy to niestety cicho, wciąż cicho…
Jak uszczęśliwić jednocześnie matkę i dziecko?…

Próbowaliśmy zatem, istotnie zbyt późno, tłumaczyć, skąd ta cisza. Mówiliśmy o potrzebach dziecka, o względach dla jego uszu, o stara­niach, by nie przestraszyć go donośnym głosem. Próbowaliśmy wyja­śnić matce, że nie trzeba już koniecznie cierpieć i wyć, aby przyjść na świat; że nie jest przeznaczeniem przeżywanie męki rodzenia… Daremny trud! To było zbyt późno. Matki nie chciały wierzyć własnym uszom. Nasze wyjaśnienia nie były dla nich przekonujące. Ich oczy wyrażały nadal zwątpienie. I żal!
W końcu jednak stawały się spokojniejsze.
„Pani dziecko ma się jak najlepiej!” – powtarzaliśmy, aby je upewnić, ośmielić.
„Tak, doprawdy?” – pytały… Tonem zupełnej niewiary!
Mówiąc prawdę – dziecko, które po narodzeniu, po jednym lub dwóch okrzykach zaczyna szczebiotać, przeciągać się, ziewać, które wchodzi w życie, jakby się budziło z cudownego snu – to rzeczywiście niespo­dzianka.
To tak zaskakujące i zatrważające dla kogoś, kto do tego nie przywykł, jak kobieta, która rodzi z uśmiechem, bez jednego krzyku, z promienną I warzą.
Wszystko to wspominamy dlatego, że konieczne jest przygotowanie rodzących. Niech nie będą zdeterminowane! Przeciwnie – muszą być w pełni „obudzone”, świadome, współpracujące.
A najważniejsze: trzeba, żeby rozumiały. Żeby wiedziały, że dziecko słyszy, że jego uszy są wrażliwe. Że łatwo można je zranić.
Krótko mówiąc – trzeba, by już od pierwszej chwili nauczyły się ko­chać dziecko dla niego samego. Nie dla siebie. Dziecko to nie zabawka ani ozdoba. To jest istota im powierzona!
Niech kobieta zrozumie, odczuje:
„Jestem JEGO matką” – a nie:
„To MOJE dziecko”.
Pomiędzy jednym a drugim zdaniem istnieje olbrzymia różnica.
I cała przyszłość dziecka.

5

Ta nauka, praktyka ciszy, niezbędna dla matek, jest również koniecz­na dla tych, którzy przyjmują poród: lekarzy i położnych.
Głośno mówi się na sali porodowej. Rozkazy: „Już, przeć! Przeć!” – rzadko bywają wydawane szeptem…
A to wielka szkoda.
Donośne okrzyki denerwują rodzące, a wcale im nie pomagają.
Mówiąc cicho sprawia się im ulgę. I można dla nich zrobić więcej niż posługując się krzykiem.
Oby personel również przeszedł szkołę ciszy! Oby nauczył się przyjmo­wać dziecko z należną godnością.

6

Ciemność albo prawie ciemność, cisza…
Panuje głęboki spokój, nawet bez specjalnych starań.
I należne poszanowanie, z jakim wypada powitać wysłannika, któiy do nas przybywa – dziecko.
W kościele się nie krzyczy. Instynktownie zniża się głos.
Jeśli istnieje miejsce święte, to tu właśnie.
Ciemność, cisza; czego jeszcze trzeba?*
Cierpliwości. Albo – dokładniej – sztuki wyjątkowej powolności. Siostry bezruchu.
Gdy nie zgodzimy się na tę powolność, nie możemy oczekiwać powo­dzenia. Nie możemy porozumieć się z dzieckiem.
Przyjąć tę powolność, nasiąknąć nią, zmienić swoje tempo – to jeszcze jedno ćwiczenie, wymagające przygotowania.
I dla matki, i dla wszystkich obecnych.
Aby się udało, trzeba jeszcze raz pojąć, z jak odmiennego, „dziwnego” świata przybywa dziecko.
Centymetr po centymetrze posuwało się w kierunku „piekła”. Rucha­mi, które miały coraz mniejszą amplitudę, które gromadziły coraz więk­szą siłę, akumulowały znaczną energię.
Brak doświadczenia na sobie tej krańcowej powolności uniemożliwia zrozumienie narodzin. Uniemożliwia prawdziwe spotkanie z dzieckiem, z noworodkiem.
Aby doszło do tego zrozumienia, do tego spotkania, trzeba „wyjść poza czas”. Wyjść poza „nasz” czas. Przekroczyć przyzwyczajenia, własne upodobania, jakie wynikają z jego przemijania, przyspieszo­nego tempa.

Nasz czas i czas nowo narodzonego są niemal nie do pogodzenia. Je­den ma powolność zbliżoną do bezruchu.
Drugi, nasz, jest wzburzeniem bliskim szału.
Zresztą – nigdy nie ma nas „tu”. Jesteśmy zawsze gdzie indziej. W prze­szłości – z naszymi wspomnieniami. W przyszłości – z naszymi projek­tami. Jesteśmy wciąż „przed” lub „po”. A „teraz” – nigdy!
Aby znaleźć kontakt z noworodkiem, trzeba wyjść poza nasz czas, który pędzi jak szalony.
Wydaje się to niemożliwe.
Jak wyjść z czasu, z tego rwącego potoku?
To bardzo proste.
Trzeba BYĆ TU.
BYĆ TU – jakby nie istniało już minione ani przyszłe.
Myśl, że chwila obecna musi się skończyć, że inne spotkanie czeka – jest fałszywa…
Trzeba BYĆ TU jak na końcu czasu. I to JEST koniec czasu. Bo to jest początek.
Wszystko jest bardzo proste. A pozornie niemożliwe.
Jak pogodzić niezgodne, spowodować spotkanie zera i nieskończoności? Pomoże nam serdeczność, skupienie, uwaga.
Obserwator „odkrywa” noworodka, jakiego dotąd nigdy nie widział. Doświadcza takiej niespodzianki, że… zapomina o wszystkim. O sobie również. Znika!
Nie ma już „obserwatora”!
Zostaje tylko dziecko. Ten odwieczny, iluzoryczny podział na patrzące­go i rzecz oglądaną – już nie istnieje!
Doświadczamy…

Nie poprzez to, co wiemy, czego się nauczyliśmy, co nam powiedziano, co się przeczytało. Kontempluje się dziecko takim, jakie jest. Patrzy się na nie. Albo lepiej – pozwala się na to, by nas opanowało. Bez odwoła­nia. Bez przesądów. To pełna niewinność. Coś zupełnie nowego. Stajemy się „nim”.
Położnik znów stał się nowo narodzonym. Znów przeżył swoją obsesję – swoje narodziny. Odnalazł ich czystość.
Nie wiedząc o tym, wyszedł poza czas.
Jest razem z dzieckiem u progu wieczności.
Ale oto ja z kolei wzlatuję, wysuwam się naprzód…
Poczekajmy przynajmniej na dziecko.

7

Już.
Wszystko gotowe: półcień, cisza, skupienie.
Czas się zatrzymał.
Dziecko może przybyć.

8

Oto ono!
Ukazuje się… Najpierw głowa. Potem ramiona, którym pomagamy się uwolnić wsuwając nasze palce pod pachy dziecka. Tak podtrzymywa­ne unosimy, jak wyciągnięte ze studni. Przede wszystkim nie dotyka- myjego głowy! I kładziemy od razu na brzuchu matki.
Jakież miejsce byłoby lepsze? Brzuch matki ma właśnie kształt i wy­miary noworodka. Przed chwilą tak bardzo wypukły, teraz zapadnięty – wydaje się czekać jak gniazdo.
Co więcej – jego ciepło, miękkość, unoszenie się i obniżanie w rytmie oddechu, delikatność skóry – wszystko to tworzy miejsce szczególne, w najwyższym stopniu odpowiednie do ułożenia noworodka.
Poza tym – i jest to ważne – ta bliskość pozwala utrzymać nienaruszo­ną pępowinę.

9

Przecięcie pępowiny w chwili, gdy dziecko wyłania się z brzucha mat­ki, to akt wielkiego okrucieństwa, którego wpływu na tę małą istotę nawet nie umiemy zmierzyć.
Utrzymać ją nienaruszoną, dopóki tętni – to przekształcić całe naro­dziny.
To, przede wszystkim, zmusić położnika do cierpliwości. To zachęcić i jego, i matkę do respektowania iytmu dziecka.
W istocie znaczy to o wiele więcej.

Powiedzieliśmy, że powietrze, zalewając płuca dziecka, niemal je pa­rzy, pali.
Jest coś jeszcze.
Przed narodzeniem dziecko żyło w jedności. Nie znało różnicy pomię­dzy światem a sobą, bo „zewnątrz” i „wewnątrz” było jednym. Nie zna­ło przeciwieństw. Nie wiedziało na przykład nic o zimnie. O zimnie, które jest po prostu przeciwieństwem ciepła. Temperatura ciała dziec­ka i matki była dokładnie taka sama; gdzież tu różnica, rozdział? Przed narodzeniem nie istniało zatem ani „zewnątrz”, ani „wewnątrz”, tak samo jak nie było ani zimna, ani ciepła.
Przybywając na świat noworodek wpada w królestwo kontrastów, gdzie wszystko jest dobre lub złe, przyjemne lub nieprzyjemne, miłe lub nie­miłe, suche lub mokre… Odkrywa te przeciwieństwa, nierozłączne jak wrodzy sobie bracia.
Jak wchodzi dziecko w to królestwo kontrastów? Poprzez zmysły? Nie, to przyjdzie później.
W ten świat przeciwstawień trafia malec poprzez oddychanie. Wyko­nując pierwszy oddech przekracza próg.
I oto wszedł. Wdycha. Ten wdech rodzi swoje przeciwieństwo: wydech. Który z kolei…
Oto wieczna oscylacja, zasada tego świata, w którym wszystko jest jeśli nie oddychaniem, to kołysaniem: gdzie wszystko, zawsze, rodzi się ze swego przeciwieństwa: dzień – z nocy, lato – z zimy, bogactwo – z biedy, siła – ze słabości…
Bez końca. Bez początku.

10

Oddychać – to być w zgodzie z Tworzeniem, z powszechną, wieczną oscylacją, zmiennością.
Mówiąc prościej – to nabierać tlenu i pozbywać się „spalin” – szczegól­nie dwutlenku węgla.
Ale w trakcie tej prostej wymiany spotykają się dwa światy.
Zbliżają się do siebie, próbują się dotknąć, przemieszać.
To świat zewnętrzny i wewnętrzny.
Dwa światy, oddzielone, próbują się odnaleźć, połączyć: ten wewnętrz­ny – organizm, małe „ja”, i ten wielki, szeroki.
Do płuc napływa krew z głębi ciała i powietrze z zewnątrz.
Powietrze i krew rzucają się ku sobie, żądne wzajemnego przemiesza­nia.
Nie mogą tego uczynić, oddzielone przegrodą, którą stanowią ścianki pęcherzyków płucnych. „Wzdychają” zatem za utraconą jednością. Krew przybywa do płuc, ciemna, pozbawiona tlenu, ciężka od zbęd­nych produktów – dwutlenku węgla i innych, które czynią ją starą, bezsilną, umierającą. Pozbędzie się tutaj swej słabości. Zostanie nała­dowana młodością, energią.
Przekształcona dzięki temu przejściu w Zdrój Życia, odchodzi – czer­wona, bogata, żywotna. Znów zanurza się w głębinach, rozdzielając tam swoje skarby. Po raz kolejny pozwala się obarczyć produktami przemiany materii – odpadkami.
Powraca do płuc, regeneruje się… I tak bez końca.

Serce, wielka pompa, kieruje tym krążeniem. Ono wysyła odmłodzoną krew do spragnionych tkanek na całej długości tak zwanego krążenia dużego. W tym samym czasie odsyła (ruchem przeciwstawnym, ale zsynchronizowanym) starą, zużytą krew do Zdroju Młodości – do płuc, w tak zwanym krążeniu małym.
Krążenie duże – to długa droga naczyń krwionośnych, prowadzących krew od serca aż do granic ciała: do wierzchołka głowy, palców; do trzewi.
Krążenie małe – to krótka droga, która wiedzie krew od serca do płuc i z powrotem.
A jak to wygląda u płodu, którego płuca jeszcze nie działają? Krew płodu – jak i nasza – też musi się regenerować. Płynie więc do łożyska, które między innymi odgrywa rolę płuc. Przybywa tam i odchodzi po­przez pępowinę, którą stanowią trzy naczynia: jedna żyła i dwie tętnice we wspólnej pochewce.
Krew odświeża się w łożysku: nie w kontakcie z powietrzem, lecz w kontakcie z krwią matki, która sama regeneruje się w płucach matki. Matka oddycha dla dziecka. Tak samo, jak je dla niego, nosi to małe życie, chroni. Śpi, marzy… Wszystko robi dla niego.
Czyż przed narodzeniem dziecko nie pozostaje w całkowitej zależno­ści?
A cóż się dzieje podczas narodzin? Wydarza się niezwykła przygoda, wstrząs, rewolucja: krew, która aż dotąd płynęła do pępowiny, pędzi do młodych płuc!
Opuszcza starą drogę, utarty szlak. Porzuca trasę matczyną. Oddychając, natleniając swoją krew przez swe własne płuca, dziecko bierze wszystko na siebie.
Ogłasza, że już nie potrzebuje pomocy, że samo pije teraz ze Źródła Życia.
To zaledwie pierwszy krok. We wszystkich innych czynnościach poza oddychaniem dziecko zależy jeszcze całkowicie od matki.
Ale liczy się kierunek przemian.
Oddychając – dziecko idzie drogą niezależności, autonomii, wolności. Przeskakuje z wieczności w czas. Z ciągłości – w zmienność. Ale – czyż krew porzuca starą drogę pępowina-łożysko całkiem nagle, w spo­sób gwałtowny, prymitywny? Czy rzuca się jak szalona do płuc?
To zależy.
W tym właśnie tkwi problem.
Zależnie od tego, czy to przejście odbywa się powoli, delikatnie, czy też brutalnie, w panice i napięciu, narodziny stają się spokojnym prze­budzeniem lub… tragedią.

11

Mówi się, że natura nie czyni skoków.
Narodziny są mimo wszystko jednym z nich.
To zmiana świata, poziomu istnienia.
Jak rozwiązać tę sprzeczność? Jak natura łagodzi to przejście, od po­czątku tak trudne?
Bardzo prosto. Natura jest matką surową, lecz kochającą. Nie rozu­miemy jej zamiarów – i ganimy ją…
Jeśli chodzi o narodziny – przygotowała wszystko, by „skok” i „lądo­wanie” przebiegały odpowiednio lekko.
Podkreślano szczególnie niebezpieczeństwo zagrażające dziecku w chwili narodzin. To niebezpieczeństwo – to anoksja.
Anoksja to brak cennego tlenu. Na ten brak układ nerwowy jest szcze­gólnie wrażliwy.
Gdy dziecku zabraknie tlenu, mózg ulega trwałemu uszkodzeniu.
I oto istota upośledzona na całe ¿ycie.
A zatem przy narodzeniu za żadną cenę nie wolno dopuścić do tego, by dziecku zabrakło tlenu. Nawet na chwilę.
Oto co mówi nam uczony.

Natura zdecydowała o tym tak samo. jak jej szanowny wspólnik. Uczyniła tak, że podczas niebezpiecznego przejścia, jakim jest poród, dziecko ma podwójne zaopatrzenie w tlen: poprzez swoje płuca i pępo­winę.
Dwa systemy pracują razem, jeden „przejmuje pałeczkę” po drugim: staiy, pępowina, nadal zaopatruje dziecko w tlen aż do chwili, gdy nowy, płuca, całkowicie przejmie to zadanie.
Dziecko się urodziło, wyszło z ciała matki, lecz pozostaje z nią związa­ne pępowiną, która nadal silnie tętni przez długie minuty. Cztery, pięć, czasem dłużej.
Zaopatrzone w tlen przez pępowinę, uchronione przed anoksją, może dziecko bezpiecznie, bez wstrząsu, rozpocząć swe „dorosłe” oddycha­nie. Do woli. Bez pośpiechu.
Krew ma zresztą czas na opuszczenie swej starej drogi, która wiodła do łożyska, i stopniowe podjęcie krążenia płucnego.
Jednocześnie w sercu zamyka się otwór, poprzednio niezbędny: stary szlak zostaje ostatecznie zaplombowany…
Podczas tych czterech-pięciu minut noworodek pozostaje zatem „za­wieszony” między dwoma światami. Zaopatrywany w tlen z obu stron, przechodzi z jednego do drugiego świata stopniowo, nie gwałtownie.
I niemal wcale nie krzyczy.
Czegóż potrzeba, żeby osiągnąć ten cud?
Po prostu – trochę cierpliwości. Po prostu – niczego nie przyspieszać. Umieć czekać. Umieć dać dziecku czas na adaptację.
Widać z tego, że konieczna jest wprawa. Bez niej – jak tu czekać przez pięć długich minut i nic nie robić?
Gdy wszystko pcha nas do czegoś odwrotnego: roztargnienie, automa- tyzmy, przyzwyczajenie… I nasza wieczna niecierpliwość, dziwna ner­wowość – owoc stłumionego lęku.’.. Naszych własnych narodzin.

12

Dla dziecka różnica jest ogromna.
Fakt, czy przecięto pępowinę natychmiast, czy też nie, decyduje o spo-
sobie, w jaki rozpoczyna się oddychanie. A poprzez to – o chęci życia u dziecka.
Jeżeli dokonamy przecięcia, gdy tylko dziecko się ukazało, mózg zosta­je brutalnie pozbawiony tlenu.
Układ alarmowy wprawiony w stan ostrego pogotowia – cały organizm reaguje. A oddychanie włącza się jak odpowiedź na agresję.
Wszystko – w mimice dziecka, w szalonym pobudzeniu jego ciała, w tonie krzyków – wyraża ogrom paniki i wysiłków, by uciec.
U progu życia spotyka śmierć. I, by od niej uciec, „rzuca się” w oddy­chanie. Oddychanie – to dla niego okropna ostateczność.
Oto nieodłączny pierwszy odruch warunkowy, który na zawsze kojarzy oddychanie z lękiem. Opuścić matkę i… spotkać śmierć!
Miły początek życia.
Dziecko dobija do naszego brzegu jak rozbitek z katastrofy.
Budzi się na naszym świecie, jak się wychodzi z koszmaru.
Ma za sobą pierwsze doświadczenie związane z wyborem, tym przywi­lejem człowieka.
A cóż oferuje się temu malcowi jako pierwszą próbę? Zginąć spalonym lub utopionym!
Gdy oddycha pełnymi płucami, jak się go do tego zmusza, przecinając od razu pępowinę – ogarnia go ogień.
Powstrzyma się, walczy z płomieniami – grozi mu uduszenie, utopie­nie i jego lęk. I to jaki lęk! Każdy może łatwo poznać jego smak, ogrom: wystarczy sobie zatkać usta i nos. Nie trzeba nawet trzydziestu se­kund, by serce oszalało, by panika…
Chciałoby się o tym stale przypominać.

13

A gdyby tak się nie wtrącać, powstrzymać od interwencji, zachować tętniącą pępowinę – co by się działo?
Podwójnie zaopatrzony w tlen mózg dziecka nawet przez chwilę nie był­by narażony na anoksję. Nic nie włączałoby układu alarmowego. Nie ma zatem niedotlenienia, lęku, paniki, agresji. Jest powolne, łagodne przej­ście od jednego sposobu oddychania do drugiego. Krew również zmienia swą drogę bez wstrząsów. Płuca w żadnej chwili nie są przeciążone. Gdy dziecko się rodzi, wydaje krzyk. Klatka piersiowa aż dotąd była krańcowo spłaszczona: teraz nic już jej nie uciska. Rozpręża się nagle. Tworzy się próżnia. Powietrze gwałtownie napływa do środka. To pierw­szy wdech, który jest aktem biernym.
To też oparzenie.
Dziecko, jak zranione, odpowiada wydechem. Szaleńczo wyrzuca po­wietrze. To krzyk.
I często wtedy wszystko się zatrzymuje.
Dziecko, jak gdyby osłupiałe z tak wielkiego bólu, robi przerwę. Zdarza się, że przed tą przerwą krzyknie dwa lub trzy razy.
W obliczu tej pauzy jesteśmy oszołomieni, przerażeni.
I – z przyzwyczajenia – policzki, klapsy!…
Ale tu – lepiej przygotowani, kontrolujący nasze impulsy, ufając natu­rze i potężnym uderzeniom pępowiny – powstrzymujemy się od inter­wencji. I widzimy… jak oddech powraca samorzutnie.
Najpierw niepewny, ostrożny, jeszcze z przerwami.
Dziecko, zaopatrywane w tlen przez pępowinę, odnajduje swój rytm.
A „oparzenie” udaje się znieść…
Malec zatrzymuje się znowu. Zaczyna po raz wtóry… Przyzwyczaja się, zaczyna oddychać głęboko. I wkrótce polubi to, co najpierw tak mocno go zraniło.
Upływa trochę czasu – i mamy oddech pełny, szeroki, wolny i rado­sny.
Dziecko krzyknie raz lub dwa, trzy razy. A potem będzie słychać tylko jego oddech – intensywny, mocny, absorbujący, punktowany krótkimi okrzykami, które są wyrazem zdumienia, wyładowaniem energii. Tro­chę tak, jak „Ha!” u drwali, zapaśników.
Do tego oddechu dołączają się odgłosy wydawane przez dziecko warga­mi, nosem, gardłem. A więc rozmaitość dźwięków. Cały język. Ale ni­gdy – skowyt strachu. Nigdy – owe krzyki rozpaczy, agonii, histerii. Czy trzeba, żeby dziecko krzyknęło przychodząc na świat?
Bez najmniejszej wątpliwości.
Ale czy musi płakać?

14

Ciesząc się tym nowym doświadczeniem, dziecko w sposób naturalny zapomina o świecie, który porzuciło.
Nie ma spojrzenia wstecz. Nie ma żalu.
To niemowlę narodziło się tak, jak człowiek budzi się ze szczęśliwego snu.
Czemuż miałoby kurczowo trzymać się przeszłości, gdy mu tak dobrze w chwili obecnej?
A więc gdy wreszcie pępowina przestała tętnić, przecina się ją.
W istocie niczego się nie przecina. To obumarłe więzadło samo odpada. Dziecko nie było oderwane od matki; oboje są tylko naturalnie rozdzie­leni.
Kiedy – już o wiele później – dziecko będzie stawiać swe pierwsze kro­ki i odważy się penetrować ten świat, matka będzie dla niego źródłem siły, podporą. Dziecko, chwiejne jeszcze na swych nóżkach, oprze się na ręce matki. Puści ją, chwyci, by znów pozostawić. Aż pewnego dnia, już mocno stojąc na nogach, zapomni na dobre o tym oparciu, o tej ręce pomocnie wyciągniętej, otwartej tak długo.
Ręka może więc zniknąć. Dziecko już jej nie potrzebuje.
Czy znalazłaby się matka, która cofnęłaby rękę, gdy dziecko stawia pierwsze kroki? Czy jest matka, która chciałaby „przyspieszyć” postę­py dziecka, pozwolić mu zakosztować samodzielnego stania?… Odstra­szyłoby to dziecko raz na zawsze od używania swoich nóg!
Tak samo z pępowiną. Poprzez nią matka towarzyszy „pierwszym kro­kom” dziecka w świecie oddychania. Oddycha jeszcze dla niego aż do momentu, gdy poczuje się ono pewnie w swym nowym świecie. Przeciąć pępowinę przy pierwszym krzyku – to jakby cofnąć rękę przy pierwszych krokach.

15

Uszanujmy moment narodzin, tę chwilę tak kruchą!
Dziecko jest na pograniczu dwóch światów. Na progu.
Waha się.
Nie ponaglajmy go. Nie popychajmy.
Pozwólmy mu wejść.
Cóż to za chwila, cóż za dziwny moment!
To małe istnienie – to już nie płód, a jeszcze nie noworodek.
Już jest poza matką. A ona jeszcze dla niego oddycha.
Jest to chwila, w której ptak biegnący z rozpostartymi skrzydłami wzbi­ja się nagle w górę, ulatuje.
Kiedy opuścił ziemię, oderwał się od niej?
Nie wiadomo.
Tak samo, jak nie można orzec, kiedy narastający dotąd przypływ morza zaczyna się cofać.
Moment narodzin – to moment nieuchwytny.
Tej chwili delikatnej, niezauważalnej – nie dotykajcie, nie rozumiejąc, waszymi grubymi rękami. Zostawcie lepiej dziecko.
Pozwólcie mu się rodzić.

Tylko prostacy nie pojmą niczego z tej Tajemnicy.
Dziecko przybywa Stamtąd.
Ono Wie.
Patrzcie, dobija do brzegu. Fale jeszcze je niosą. I pchają nieco dalej, na piasek. Aby je w końcu pozostawić.
Oto ono – wolne. I oszołomione.
Nie przeszkadzajcie. Zostawcie je w spokoju.
Pozwólcie robić, co chce. Dajcie czas.
Czyż słońce wstaje natychmiast?
Czyż nie trzeba, między dniem a nocą, niepewnego świtu i powolnej, dostojnej chwały jutrzenki?
Pozostawcie narodzinom ich powolność i powagę.
Ten cudowny moment, który nam ucieka, jest jak koniec snu: czło­wiek śpi – a jednak nagle przychodzi świadomość: „Zaraz się obu­dzę”. Tu też jesteśmy między dwoma światami… Jedna stopa spóźnia się jeszcze i biegnie przez ogród marzeń… Druga uderza o brzeg łóż­ka!
Jak długo to trwa – któż może powiedzieć? To z tamtej strony czasu. Ten „ogród spoza czasu” – to ogród, z którego przybywa dziecko.

16

Reszta – to szczegóły.
Oddychanie zostało już ustalone.
Na zawsze.
I wszystko wygrane… Lub stracone.
Ale szczegóły, jak zwykle, nie są bez znaczenia.
W jaki sposób ułożyć dziecko na brzuchu matki?
Na boku, na brzuszku czy na plecach?
Nigdy na plecach! Kręgosłup, aż do tej pory zgięty, wyprostowałby się zbyt gwałtownie: nastąpiłoby nagłe uwolnienie energii. A zatem – groź­ba wstrząsu.
Raz jeszcze trzeba pozwolić dziecku na powolne „rozwijanie” kręgosłu­pa. rozprostowanie grzbietu zgodnie z jego potrzebą.
Każde dziecko przybywa na świat z określonym temperamentem.
Są noworodki, które tuż po narodzinach prostują się dumnie, wygina­ją, wyciągają rączki. To silne dzieci. Osiadają jak królowie w swym nowym państwie. Kręgosłup takiego dziecka wyprostowuje się nagle, jednym ruchem, jak silnie napięty łuk po wypuszczeniu strzały. Zda­rza się, że malcy wystraszeni tą gwałtownością, jakby zaskoczeni wła­snym zuchwalstwem, cofają się, zginają, kurczą, zamykają.
Inne dzieci, początkowo zwinięte w kłębek, otwierają się stopniowo, ostrożnie.

Z naszego doświadczenia wynika, że najlepiej położyć dziecko na brzu­szku, z rączkami i nóżkami zgiętymi pod nim. To znana i wypróbo­wana pozycja. Pozwala ona brzuszkowi oddychać, pozwala dziecku otwierać się, przeciągać, rozprostowywać – tak, jak mu wygodnie. Poza tym. po ułożeniu dziecka w tej pozycji, widzimy jego plecy, możemy obserwować, jak oddycha.
W rzeczywistości wyprostowanie kręgosłupa, rozciągnięcie grzbietu i pełniejszy oddech – to jedno.
Widzimy ten oddech, obserwujemy, jak ogarnia całe ciało dziecka – nie tylko klatkę piersiową, ale i boki. Boki, które u dorosłego są nierucho­me od dawna.
Noworodek staje się wkrótce samym oddychaniem. Widać potężne fale przebiegające grzbiet – z dołu do góry, z góry w dół – od wierzchołka czaszki aż po kość ogonową! Można by wierzyć, że widzi się zarys fal, które ułożyły dziecko na tym brzegu. Fal – silnych skurczów macicy. W miarę jak oddech ogarnia całe ciało noworodka, można by sądzić – co za niespodzianka – że widzi się roślinę, wzrastające drzewko.
Oto ramionko, zazwyczaj prawe, wysuwa się spod brzuszka. Wyciąga się.
Ręka sunie powoli, pieści matczyny brzuch.
Powraca.
Teraz druga rączka powoli się odważa… jakby zdziwiona, że nie napo­tyka żadnej przeszkody…
Zaskoczone rozległością wolnej przestrzeni, rączki poruszają się jakby prowadzone siłą oddechu. Jak rosnące w oczach gałązki – przejaw ener­gii życiowej tryskającej z potężnego pnia.
A teraz nóżki. Wysuwają się jedna za drugą. Boją się o wiele bardziej.
Biegną, odpychają się, miotają, oszołomione, bo nie spotykają już ni­czego, co by je zatrzymywało.
Tak bardzo się pchały, walczyły, by się urodzić, uciec z tej zaczarowa­nej jaskini! Teraz, by zażegnać tę panikę, trzeba im dać oparcie – spo­kojną rękę, która pozwoli im się odepchnąć. Wtedy dziecko pozbędzie się okrutnego wrażenia utraty gruntu pod nogami.
Po pewnym czasie wszystko porusza się razem, harmonijnie. Nie ma już ani jednej części tego ciałka, która pozostawałaby nieruchoma. Jest to przeciąganie się, coraz śmielsze, coraz rozleglejsze… Oto śpioch, który się budzi, wychodzi z cudownego snu.

Można już położyć dziecko na boku.
Rączki i nóżki są teraz swobodniejsze.
Kręgosłup przyjmuje wygodną krzywiznę.
Wszystko wykonujemy powoli, pomagając śpiochowi stopniowo wycho­dzić ze snu.
Musimy zawsze służyć dziecku oparciem.
Kładziemy jedną rękę pod jego pośladki, podczas gdy druga podtrzy­muje górną część pleców. Głowy lepiej nie dotykać. Jest niesłychanie wrażliwa.
To ona uniosła na sobie cały ciężar dramatu narodzin, zejścia do pie­kieł. Ona torowała drogę. Każde jej dotknięcie przyypomina zbyt bole­sne przeżycia.
Gdy uznamy, że dziecko czuje się dobrze, kładziemy je na plecach. Nie po to, aby je tak pozostawić; źle znosi rozciągnięcie kręgosłupa. Ma to być tylko stan przejściowy.
Teraz dziecko jest oswojone z nową sytuacją.
Przecięto pępowinę, gdy przestała tętnić.
Jesteśmy gotowi do następnego etapu. Będziemy się podnosić, porzu­cać poziom. Zakosztujemy pionu. Czyż nie jest to postawa Człowieka, jego ambicja? Ale tu również należy postępować ostrożnie. Trzeba z niezmierną powolnością posadzić dziecko, podtrzymując jego nie­pewną główkę, która bez naszej pomocy, zdana jedynie na słabe mię­śnie, chwieje się boleśnie.

17

Przebyliśmy daleką drogę. Mamy za sobą wyjście z wody, zajęcie miej­sca na tym świecie. Udało nam się podnieść. Porzuciliśmy pełzanie właściwe naszej oceanicznej przeszłości. Stanęliśmy.
Ziemia nas nosi. Ziemia nas trzyma. Ale to niebo, światło – daje nam życie. Podnosząc się odnajdujemy swój kierunek, sens istnienia. Idzie­my w stronę naszego prawdziwego źródła, które jest w górze, które każdego ranka wstępuje na niebo.
Ile czasu trwało przebycie tej drogi wiodącej od minerału aż do Czło­wieka? Tysiące – nie, miliony lat. Tę samą drogę w wielkim skrócie i błyskawicznym tempie powtarza dziecko w czasie narodzin.
Czymże jest kilka chwil poświęconych przez nas temu wydarzeniu, które Życie przygotowywało od tak dawna?
Czyż modlimy się w biegu?
A czym jest modlitwa, jeśli nie odwróceniem drogi, którą przebywa ro­dzące się dziecko?
W każdej religii jest podobnie: wierny korzy się przed Bogiem. Symbo­licznie pochyla głowę. Niekiedy klęka z ramionami złożonymi na pier­si, skłania się, opuszcza głowę dotykając czołem ziemi.
Pochyla się, uniża, okazując posłuszeństwo, pokorę.
Całuje Ziemię. Poddaje się Jej. Tak czyniąc, składając się jakby, oczy­szcza się, wydycha powietrze…
I, pozbawiony oddechu, przyjmuje pozycję dziecka przed urodzeniem. Wtedy – okazawszy cześć, dotknąwszy czołem Tej, która go nosi, która go żywi, do której pewnego dnia powróci – jest gotów, by się odrodzić. Znów się podnosi, prostuje, otwiera. Napełnia się oddechem.
Teraz – wyprostowany, z oczami wzniesionymi w górę, rozświetlony natchnieniem, przyjmuje siłę, która go wypełnia.
Oto modlitwa.
Oto szlak, który wiedzie z głębi wód poprzez ziemię, powietrze, by znik­nąć w górze. Trudna droga, którą przebyło Życie, a którą każda isto­ta powtarza w chwili narodzin.
Czyż modlimy się w biegu?
A narodzinom ma wystarczyć tylko chwila…

18

A teraz kilka słów o rękach, które trzymają dziecko.
Dzięki nim porozumiewamy się z noworodkiem, to poprzez nie mówi­my do malca.
Dotyk jest pierwszym językiem, któiy znacznie wyprzedza inne. „Widzieć” i „rozumieć” przyjdą dopiero po „czuć”, wraz z użyciem mowy i rozwojem inteligencji. U niewidomych właśnie dotyk osiąga najwyższą subtelność. Łatwo więc pojąć, jak ważny jest kontakt z dziec­kiem, sposób jego trzymania.
To rozmowa skóiy ze skórą. Skóry, z której wychodzą inne narządy zmysłów – jak okna, jak otwory w tym murze, który ogranicza i oddziela od świata. Okna, poprzez które wchodzimy w relacje z tym, co jest na „zewnątrz”.
Skóra noworodka posiada inteligencję, wrażliwość, o jaką byśmy jej nie podejrzewali. Poprzez tę skórę dziecko poznało świat – matkę. Całą rozciągłością swego grzbietu było w kontakcie z macicą.
Właśnie tą drogą otrzymywało informacje.
„Przeszłość za nami” to nie tylko wyobrażenie, przenośnia.
To fakt. Ona JEST w plecach! I do tych pleców właśnie mówił świat, czyli matka.
A teraz, gdy malec się urodził, nie ma już nic! Oto on – nagi jak nasz ojciec Adam.
I nagle – cóż to za ręce go chwytają?! Ręce, które w niczym nie przypo­minają jego kolebki. Nie mają tego ciepła, nie dają oparcia. Ich ruchy nie stanowią nawet namiastki powolnych, silnych skurczów macicy. Pierwsze spotkanie z nieznanym, ze światem, z innym. Pierwsze za­skoczenie, pierwszy strach. Bo ręce, które dziecka dotykają, które nim manipulują, te ręce nieświadome, nieuważne, nie mają żadnego poję­cia o tym, czego ono dotąd doświadczało!
Nasze ręce są narzędziami inteligencji i woli. Należą do układu mięśni prążkowanych – mięśni „świadomości”, szybkości. Ich ruchy są żywe, krótkie, żeby nie powiedzieć: brutalne. I – przerażające dla dziecka, które poznało tylko powolne, płynne ruchy trzewne.
Czyż taki dotyk może nie wywoływać paniki?
Jak więc trzeba dotykać noworodka, jak należy go trzymać?
Nie jest to trudne, gdy się pamięta, skąd przybył i czego tam doznawał. Przypomnijmy raz jeszcze zasadę: wszystko, co nowe, nieznane – prze­raża. Wszystko, co pozwala się poznać, co wydaje się swojskie – uspo­kaja, upewnia.

A zatem, by dać dziecku poczucie bezpieczeństwa w tym obcym, nie­pojętym świecie, na którym nagle się znalazło, trzeba (i wystarczy!), by ręce, które je biorą, mówiły językiem „trzewnym”. Powinny „mówić”, dotykać tak, jak to czyniła macica. Co to znaczy? Po prostu: muszą odnaleźć powolność, płynność skurczów macicy. Całymi miesiącami przecież poznawało ją dziecko „na własnej skórze”!
Oto jeszcze jeden powód, dla którego trzeba najpierw położyć malucha na brzuszku: by móc, masując, „przemawiać” do jego grzbietu.
Cóż powinny powiedzieć te ręce? To samo, co mówiła matka, co przeka­zywała macica. Nie pod koniec, w czasie wytężonej pracy – ta szalona, która gniotła, wypędzała, lecz – ta z pięknych dni POCZĄTKU. Ta, która obejmowała powoli, czule, ściskała: ta, która była samą Miłością.
Te nieskończenie czułe więzy miłości istniały pomiędzy matką a dziec­kiem, pomiędzy macicą a zamkniętym w niej skarbem.
Ten stan właśnie trzeba odnaleźć, dać dziecku, jak uspokajające echo tego, co nagle utraciło, a czego brak doprowadza je do rozpaczy.
To nie nacieranie ani pieszczota. To silny masaż, uciskający, ale bar­dzo powolny… Dłonie przebiegają grzbiet niemowlęcia jedna za drugą, następują po sobie jak fale, bez załamań, bez końca; jedna nie kończy jeszcze swej drogi, gdy druga ją rozpoczyna. Poruszają się w stałym rytmie. Ten właśnie rytm trzeba na nowo odkryć, na nowo się go nau­czyć. Jeżeli nie odkryje się tego powolnego „trzewnego” tempa, które instynktownie odnajdują zakochani, porozumienie z dzieckiem nie będzie możliwe.
Mógłby mi ktoś zarzucić: „Pan każe się kochać dzieciom jak dorosłym!”… Odpowiem: „Prawie”.
„Kochać się” to znaczy powrócić do Raju, zanurzyć się znów w świecie sprzed Narodzin, sprzed Wielkiej Rozłąki.
To znaczy – odnaleźć pierwotną powolność, ślepy, wszechpotężny rytm trzewny, rytm Wielkiego Oceanu. „Kochać się” – to powrócić do tam­tych czasów. Cofnąć się.
A tu – przeciwnie! Tutaj idziemy naprzód, ułatwiając Przejście, czyniąc je możliwym do przyjęcia, a nawet miłym, uroczym, a nie – strasznym, odpychającym. To, co tu robimy, jest ukojeniem trwogi wynikającej z całkowitego wyobcowania. Czynimy stan obecny, nowy, przedłuże­niem poprzedniego. Towarzyszymy dziecku. Uspokajamy je, przywo­łując wspomnienie fali, przebiegającej znów po jego grzbiecie; fali, którą znało i kochało tak długo.
Ten masaż powolny i mądry trzeba powtarzać.
…Tak, miłość, kochanie – to najlepsza obrona przed lękiem, to odnale­zienie pogody, harmonii. Czyż nie jest zatem właściwe użycie tego naj­wspanialszego środka w wielkim nieszczęściu, jakim są narodziny?

19

Tyle – na temat rytmu, ruchu.
Ręce mogą też pozostać po prostu nieruchome.
Poprzez dotyk naszych dłoni dziecko odczuwa wszystko: spokój, pew­ność, czułość lub – nerwowość, niezręczność, a nawet przemoc… Wie, czy są to ręce, które kochają, czy też są nieobecne. Albo – gorzej: czy go nie chcą.
Uważnym, kochającym – dziecko oddaje się, otwiera.
W rękach twardych, nieprzyjaznych – zasłania się, blokuje, zamyka. A zatem – zanim zaczniemy odtwarzać fale przebiegające przez to małe ciałko, wystarczy położyć na nim swe dłonie. Ale nie bezwładne, nieu­ważne, nieobecne, lecz – czujne, żywe, wychodzące naprzeciw, wrażli­we na najmniejsze drżenie dziecka. Dłonie lekkie, które nie dyrygują, nie żądają: które po prostu są tutaj! Lekkie, lecz pełne miłości. I ciszy.
Czyje ręce powinny trzymać dziecko? Oczywiście ręce matki. Pod wa­runkiem, że wiedzą o tym wszystkim, co właśnie zostało powiedziane. Czego się nie uczy. A tak często zapomina.
Ileż to matek poklepuje swoje dzieci! Ileż matek potrząsa nimi, sądząc, że je kołyszą, pieszczą… Tak wiele kobiet ma ręce sztywne, martwe, mało inteligentne, nierozumne… Tak wiele kobiet, pogrążonych we własnych emocjach, dosłownie dusi, przygniata swe dzieci!
Na szczęście matka, która przebyła zwycięsko poród bez bólu, zna reakcje swego ciała. Będzie umiała dotykać, trzymać swe dziecko. Aby powiodło się to trudne zadanie – rodzenie w radości, musiała na nowo odkryć swe ciało. Nauczyła się kontrolować jego niepożądane odruchy.

Jestem pewien, że taka kobieta, mimo radości, która ją opanuje, bę­dzie umiała nie przytłoczyć nią dziecka. Oby potrafiła sobie uświado­mić, gdy malec spocznie na jej brzuchu, a ona położy na nim ręce: „Dla mnie próba jest skończona; dla mojego dziecka – jeszcze nie”.
To prawda. Poród dobiegł końca, ale narodziny dopiero się rozpoczynają. Dziecko budzi się ze swego pierwszego snu. Staje u progu bez­sensownej przygody, całe przeniknięte strachem.
Znam ten strach, wiem, jak bardzo jest daremny, a ile złego może uczy­nić. Przed nim właśnie chcę dziecko uchronić.
Nie poruszajmy się. Nie powiększajmy jego zagubienia, lęku.
Sam zakosztowałem daru milczenia i bezruchu. Ofiarujmy go dziecku. Bądźmy po prostu tutaj. Bez poruszania się. Bez niecierpliwości, bez pytań. Przede wszystkim nie powiększajmy jego paniki. Nie przera­żajmy.
A więc mając na względzie noworodka, kierując się miłością prawdzi­wą, nie egoistyczną, matka po prostu położy na nim swe ręce. Ręce nieruchome. Nie: egzaltowane, ruchliwe, drżące z emocji, lecz spokoj­ne, lekkie.
Ręce pokoju.
Poprzez takie ręce przepływa strumień miłości, która koi żal dziecka.

21

Żal? Tak, żal. Oto nasze kolejne zaskoczenie. – „To, że noworodek prze­bywa strach, smutek – to rozumiem” – powie ktoś – „ale żal?”
A jednak tak jest.
Pogląd, który tworzy się generalnie na temat narodzin, jest następują­cy: „Dziecko nie bierze w nich żadnego osobistego udziału”. Uważa się, że jest bierne, że po prostu podlega wypchnięciu. To matka wyko­nuje całą pracę. Albo raczej – to skurcze macicy. Nic podobnego. Starożytni Grecy z Hipokratesem na czele sądzili, że to dziecko stara się urodzić. Mówili, że gdy ciąża dobiega końca, dziecku zaczyna bra­kować pokarmu. Czując zagrożenie życia, musi opuścić tę ciemną ja­skinię, która aż dotąd była jego schronieniem. A więc stara się z niej wydostać. Aby tego dokonać, pcha się, próbując utorować sobie drogę do wolności.
Śmialiśmy się z tych „opowieści dobrej niani” tak samo, jak śmiano się z życzeń – kaprysów kobiet w ciąży i ich wpływu na dziecko…
By w końcu dowiedzieć się (znowu!), że nie są to wymysły.

Dziś odkrywamy, że bodziec wywołujący akcję porodową pochodzi od dziecka – tak właśnie, jak mówili Starożytni. Wiemy, że dziecko na­prawdę walczy, że dokonuje wielkiego wysiłku, by się urodzić. Przy­spieszenie czynności jego serca ujawnia ten znaczny wysiłek i strach, którego malec doświadcza. Uważne matki są świadome tego, co się dzieje w ich ciele. Czują doskonale chwilę, w której, wraz z roz­poczęciem ciężkiej pracy – porodu, dziecko również podejmuje swe rozpaczliwe próby.
A zatem malec walczy. Walczy dziko – o życie!
To bój śmiertelny – czy to będzie „ona”, czy też „on”.
I – gdy się nagle w końcu wydostaje, gdy bitwa wygrana – matki nie ma!
Dziecko ogarnia lęk nie do zniesienia. „Ja żyję, ale zabiłem moją mat­kę! Ja jestem tu… ale jej już nie ma!”
To nie do wiaiy. Ale tak jest. Ci, którzy przeżyli powtórnie swe naro­dzenie, mogą o tym zaświadczyć.
Trzeba więc natychmiast uspokoić, upewnić dziecko.
Matka, poprzez swe ręce nieruchome, lecz napełnione czułością, mówi bez słów do maleństwa: „Nie bój się, jestem tutaj. Jesteśmy ocaleni, żyjemy, i ty, i ja”.

22

Jakie to ważne – pierwszy kontakt, pierwsze spotkanie matki i dziecka! Wiele matek nie potrafi dotknąć swego maleństwa. Ściśle mówiąc – nie mają odwagi. Są jak sparaliżowane. W ogromnej większości nie przy­znają się do tego. Często nie są nawet tego świadome. Ale dla bystrego obserwatora rzecz ta nie pozostanie niezauważona. I zasługuje na chwi­lę zastanowienia.
To nieprawda, że matka nie potrafi. Coś ją powstrzymuje.
Głęboko ukryty zakaz.
Dziecko, które się urodziło, wyszło z tego, co wstydliwość nakazuje nam nazywać, poprzez osobliwy eufemizm, „drogami naturalnymi”. To drogi, które choć naturalne, wychowanie nauczyło nas widzieć brud­nymi. Niegodnymi. To jest to, o czym się nie mówi.
Dziecko wyszło stamtąd.
Tak, noworodek wyszedł z tej części ciała, którą lepiej ignorować, na którą się nie patrzy, której się nie pokazuje, nie dotyka. Która, krótko mówiąc, nie powinna istnieć! Czyż nie nazywa się tego miejsca, z którego przybywa malec, miejscem wstydliwym? Znajduje się ono w tej części ciała, do której każde dziecko odczuwa naturalną skłonność, od której zaczyna „wykształcenie”.
Mały człowiek spontanicznie dotyka „zakazanego obszaru”. Bez my­ślenia o tym. My widzimy te sprawy inaczej. Mówimy: „To brudne. To nieładne”, rzutując na niego zakazy, którymi niegdyś nas obdarzano. Tak oto rozpoczyna się wychowanie. I dziecko nabywa praktyki – ko­sztem gróźb, marszczenia brwi, lekkich klapsów, a nawet bicia – w tym, co jest, co wydaje się – brudne, brzydkie, zabronione.
Matka też była dzieckiem. Te same zakazy jej również wpajano.
A teraz oto coś wyszło „tamtędy”. Coś ciepłego, lepkiego.
Kosztem wysiłków, które do złudzenia przypominają czynności wyko­nywane w miejscach nazywanych przez omówienie „toaletami”, „ką­cikami dumania”…
I „tego” właśnie trzeba dotknąć!
Odzywa się stary odruch: „Nie ruszaj! Nieładne!”
Dotknąć „tego”? Niemożliwe.

A zresztą – jak położyć rękę na tym, co pochodzi z własnego brzucha? Na swych własnych wnętrznościach?
Kobieta jest jak porażona. Stary zakaz powstrzymuje ją przed wykona­niem tego ruchu.
Ogarnięta głębokim niepokojem, nie wie już, czego doprawdy doznaje w stosunku do „tego”, co leży na jej brzuchu: bezbrzeżnego niesmaku czy ogromnej ciekawości.
Trzeba zatem ująć jej dłonie i położyć je na dziecku.
Wyraźnie czujemy opór… Ale przezwyciężając go dokonujemy dużego kroku naprzód. To, czego doznaje teraz matka, jest niezwykłe.
Przekroczyła tabu.
Opadła bariera, która oddzielała ją od dziecka. I od niej samej.
Matkę ogarnia niewypowiedziana radość.
Stary podział na dobre i złe, na czyste i brudne, na dozwolone i za­bronione – znika!
Rzeczy stają się nagle tak proste! Są, jakie są. Nic ponadto. Po raz pierwszy – od tak dawna…
A po strachu ani śladu.
To tak, jakby kobieta odnalazła w końcu siebie samą, dotykając swe­go dziecka. Jakby znów połączyła się ze swym drugim „ja”.
Odnalazły się jej „wewnątrz” i „zewnątrz”.

23

Powróćmy do dziecka, które jak wiemy, oddycha już samodzielnie. Pępowina przecięta.
Jak szybko mija czas! Wydaje się, że trwało to całe lata. A nawet wie­ki. A na zegarze? Trzy, najwyżej sześć minut. Pełnych skupienia. Łą­cząc się z dzieckiem zatraciliśmy poczucie czasu.
Wyszliśmy poza czas.
Gdzie jesteśmy? Ten spokój, cisza – tak bardzo kontrastują z krzy­kiem narodzin… Spokój porodów bez bólu wywołuje dotąd powszech­ne niedowierzanie i zakłopotanie. Pogoda „naszych” narodzin – zdu­miewa. A jest to chwila, w której nie śmiemy już mówić.
A teraz, choć spokój i cisza są tak wspaniałe, czeka nas jeszcze więk­szy zachwyt: dziecko opuści matkę. Po raz drugi. Niedawno się odnale­źli, na nowo odkryli. Teraz się znów rozdzielą.
Kolejny krok dziecka na drodze do wolności.
Czuwajmy nad tym ważnym krokiem.
Gdzie położyć malca? Co uczynić, by to oddzielenie nie było szokiem, lecz radością? Jak odpędzić raz na zawsze ten strach, który czai się jeszcze tak blisko? Jak rozładować ledwo zauważalne napięcie, które jednak jeszcze istnieje, które czuje się w tych małych plecach? Bardzo prosto. Dziecko opuszcza ciepło, delikatność matczynego brzu­cha. Pozwólmy mu znów napotkać podobne ciepło, miękkość. Nie kładź­my go na zimnej, twardej szali wagi! Nie owijajmy w pieluszki – tkani­ny o wiele za szorstkie – po miękkiej, delikatnej powierzchni brzucha. Co robić? Czy znajdziemy coś odpowiedniego?…
…Ależ tak! Zanurzmy dziecko ponownie w wodzie.
Z niej wyszło! Wody matczyne unosiły je, pieściły, kołysały; było lekkie jak ptak.

Przygotowujemy kąpiel w małej wanience. Woda ma temperaturę cia­ła lub nieco wyższą: 38, 39°C. Bierzemy dziecko. Zanurzamy je. Je­szcze raz – niezmiernie powoli. Malec stopniowo traci ciężar: jakby znów pozbywał się ciała, które przytłaczało go tak mocno. Tego „nowe­go” ciała z całym brzemieniem lęku i napięcia.
Dziecko pływa! Jeszcze raz „niematerialne”. Lekkie, wolne, jak w pięk­nych, odległych dniach, gdy mogło się bawić, poruszać swobodnie w bezgranicznym oceanie.
Niezmierne jest jego zaskoczenie, nieopisana radość.
Odnajdując swój żywioł, swą lekkość, zapomina o tym, co właśnie opu­ściło. Zapomina o matce. Powróciło tam!
To pierwsze oddzielenie – ale nie oderwanie budzące trwogę! – staje się zabawą, radością.
Ręce, które podtrzymują dziecko w kąpieli, czują wkrótce, jak małe ciałko zatraca się, poddaje całkowicie… To, co mogło dotąd pozostać ze sztywności, napięcia, obawy – teraz topnieje jak śnieg w słońcu. Wszy­stko, co w tym ciałku było jeszcze zastygłe, nieruchome, zablokowane – zaczyna żyć, tańczyć.
I – co za niespodzianka! – dziecko szeroko otwiera oczy.
Tego pierwszego spojrzenia nie da się zapomnieć.
Oczy – wielkie, poważne, głębokie – pytają: „Gdzie jestem? Co mnie spotkało?” Czujemy w nich taką uwagę, obecność, zdumienie, tyle pytań, że jesteśmy wstrząśnięci.
Odkrywamy, że to patrzy bez wątpienia istota rozumna, która była ukryta za maską strachu. To strach nie pozwalał jej otworzyć oczu. I znowu odkrywamy (jakby to nie było oczywiste), że narodziny wcale nie są początkiem, a tylko przejściem. I że istota, która na nas patrzy, która pyta, „była” już od bardzo dawna.
Wszyscy, którzy asystowali przy takich narodzinach, którzy widzieli, jak noworodek otwiera oczy, którzy czuli wagę jego pytań, wykrzyki­wali z tym samym naiwnym niedowierzaniem i zaskoczeniem:
„Ależ… to niemożliwe, on widzi!”
Żeby „widział” w naszym rozumieniu – bez wątpienia nie.
Noworodek nie ma zdolności tworzenia obrazów, jaką my posiadamy. Nie wątpimy jednak, że poznaje on świat na swój własny sposób, który dla nas jest już tylko, niestety, odległym wspomnieniem.
„Noworodek jest ślepy, nie słyszy, nie czuje… »To« nie posiada jeszcze świadomości; jak można przypuszczać, żeby w tym wieku…” Zestawienie tych twierdzeń z głębią spojrzenia nowo narodzonego jest po prostu śmieszne.
Jakże jesteśmy mali i zawstydzeni wobec tych oczu!

24

To, co następuje teraz, można porównać z olśnieniem.
Pokonaliśmy strach, minęło zaskoczenie. Dziecko z zachwytem przyj­muje NOWE. Wciąż „w swoim żywiole” – poznaje własne królestwo.
Teraz ruch ogarnia całe ciało.
Główka obraca się to w jedną, to w drugą stronę. Bardzo powoli. I tak daleko, jak tylko to możliwe. Jakby maleństwo chciało pokazać nam swój profil.
Dłoń porusza się łagodnie, otwiera, zamyka. Już jest ponad wodą. Już wychyla się ramionko… Rączka pieści przestrzeń i zanurza się zno­wu. Teraz druga: zakreśla arabeskę, opada. I już obie bawią się ra­zem. Spotkania, powitania… Pożegnania? Gdy jedna umyka, druga podąża za nią. Znów się łączą, obejmują, rozdzielają. Czasem jedna nieruchomieje: zaczyna marzyć – otwiera się i zamyka płynnie, powo­li… Teraz druga.
Dwa marzenia kołyszą się razem. Ręce – jak kwiaty, jak rozkwitające morskie anemony, poruszają się w powolnym rytmie wszystkich stwo­rzeń oceanu, unoszonych przez niewidzialne prądy.
Nóżki boją się bardziej, nie od razu biorą udział w zabawie.
Wkrótce jednak ożywiają się i one. Wyruszają w drogę, napotykają brzeg wanienki… I oto całe ciało dziecka odpływa do tyłu.
Malec odczuwa przyjemność tej przygody. Stara się ją powtórzyć.
Był już glonem, rybą. Teraz jest rakiem. Bawi się.

Nie minęło jeszcze nawet dziesięć minut od momentu jego przyjścia na świat!
Cały ten balet odbywa się w głębokiej ciszy, przerywanej jedynie krót­kimi, lekkimi okrzykami zaskoczenia i radości.
Nasz bohater, to rozigrany, to bardziej poważny, bada przestrzeń i po­znaje siebie. Czyni to z pełną uwagą. Cały jest „w tym”: pasjonując się swoim ciałem, „podążając” za nim odkrywa jego możliwości. Uszczęśliwione dziecko jest Jednością, Pełnią. Ani jeden punkt ciała nie pozostaje nieruchomy. Wszystko w nim ożywa, porusza się, współ­istnieje w najpełniejszej harmonii.
Jakże nie zazdrościć temu maleństwu, jak nie pragnąć tego samego! My, dorośli, jesteśmy złożeni z kawałków – straciliśmy pierwotną jed­ność. Jesteśmy samym rozproszeniem, rozrzuceniem. Nie przestaje­my marzyć, być „gdzie indziej”. Nie umiemy po prostu być TU. Powróćmy do dziecka. – Twarz ożywia się, buzia otwiera, zamyka. Wargi wysuwają się do przodu, język bada. A kiedy, niby przypadkiem, ręka dotyka twarzy, przesuwa się po niej, natrafia na usta – dziecko wsuwa w nie kciuk i ssie go z rozkoszą.
Dłoń cofa się, by po chwili znów przebyć tę samą przestrzeń i znaleźć się we wspaniałym, rozkosznym miejscu… Już nie palec, ale całą rękę włożyłby mały smakosz do ust, gdyby tylko mógł.
Oto rajski ogród. Ten nowy świat jest zachwycającym miejscem.
Czyż dziecko mogłoby teraz żałować minionego?
W tym ogrodzie bez wątpienia ukrywają się potwoiy. Głód, straszna bestia, jeszcze się nie ukazał. Nieważne. Wszystko jest tak ciekawe, że nasz bohater na dobre rozsmakowuje się w przygodzie. Nic już go nie wystraszy, potwory mogą sobie przychodzić: będzie umiał stawie im czoło.
Jak długo powinna trwać ta kąpiel? O tym zadecyduje sam bohater. Musimy być pewni, że rozluźnienie jest zupełne. Odczuć, że w tym małym ciałku nie ma już najmniejszego wahania, napięcia, sztywno­ści, zablokowania. Trzeba sprawdzić, czy wszystko się porusza, oży­wia, czy wszystko staje się radością.

25

Teraz, gdy cały strach się rozproszył, gdy Przejście i Przeszłość zostały zapomniane, jest czas, by na dobre opuścić żywioł wodny i jego poku­sy. Jeszcze raz wyjdźmy z wód, postawmy śmiało stopę na brzegu. Czwarty krok na drodze narodzin.
Czwarty etap.
Dziecko wynurza się, rodzi jeszcze raz – dla swego nowego żywiołu. Wychodząc z wody napotyka nowego pana, nowego tyrana: ciężar. Nowe brzemię – własne ciało. Żeby malca zanadto nie obarczać, żeby chętniej przyjął nowe więzy, trzeba i tym razem zastosować żart, za­bawę. W taki sposób, by sprawiło mu to przyjemność. A więc powo­lutku wyjmujemy maleństwo z wody. Tak wolno, jak było zanurzane. Odkrywa wtedy ponownie ciężar swego ciała, wydaje okrzyk. Zanurzamy je znowu. Jego ciało znika! Jeszcze raz unosimy dziecko. Wrażenie jest mocne. Tym przyjemniejsze, że już poznane. Tak silne i przyjemne, że wszystkie dzieci na świecie chciałyby przeżywać je stale. Znana powszechnie gra w chowanego nie jest niczym innym, niż gu­bieniem się i odnajdywaniem. Tak jak huśtawka, która kolejno czyni ciało to ciężkim, to lekkim, nie jest niczym innym jak zabawą z cięża­rem. Na huśtawce – jak owego pierwszego dnia – dziecko odczuwa na przemian lekkość i przytłaczający ciężar ciała. Czuje się obciążone, uwolnione, obciążone, uwolnione…
Nasz bohater, oswojony z nowym przeżyciem, zadowolony, może już zakończyć swą kąpiel. Wyjmujemy go, układamy na ciepłej, specjalnie ogrzanej pieluszce. Zawijamy w tkaniny bawełniane i wełniane. Świat jest zimny! Pozostawiamy odkrytą głowę i ręce, które powinny być swobodne. Kładziemy noworodka na boku. (Nie na plecach – wiemy już dlaczego!). Gdy leży na boku, może swobodnie poruszać rączkami i nóżkami.
Brzuszek bez trudu bierze udział w oddychaniu. Głowa może się obra­cać. Staramy się podeprzeć plecy dziecka, ustalić je w wygodnej, pew­nej pozycji. Mały człowiek czuje oparcie, jest bezpieczny. Dopiero teraz możemy go pozostawić.

Piąty krok, piąty etap na drodze narodzin.
Malec po raz pierwszy jest sam. Odkrywa bezruch! Doświadczenie nie­zwykłe. I szokujące swą zupełną nowością.
Przez dziewięć miesięcy nasz podróżnik jak Ulisses przemierzał ocea­ny. Jego świat nie przestawał się poruszać – raz czule, raz groźnie. Czyż ciało jego matki nie było bez przerwy w ruchu? A kiedy nawet ona sama odpoczywała lub spała, potężny wiatr jej oddechu – rytmicz­ny skurcz przepony – stale na niego oddziaływał.
A zatem dziecko żyło w nieustannym ruchu – to czułym, to brutal­nym. Częściej była to burza niż łagodny zefirek. Teraz zaszła drama­tyczna zmiana – wszystko się zatrzymało. Po raz pierwszy.
Świat zastygł, zamarł.
W czasie swych długich podróży w odległej przeszłości nigdy dotąd nasz bohater nie doświadczył czegoś podobnego.
Oto nieznane.
Zwykle dziecko, przerażone nadmiarem nowości, zaczyna głośno krzy­czeć. Tak będzie również później: ilekroć uświadomi sobie bezruch świata i swoją samotność, odczuje strach. I zareaguje podobnie. To, co przeraża bardziej – to nie odczuwanie samotności, lecz wrażenie, że świat jest martwy, w okowach bezruchu.
Będzie kołysane. Odszuka jedzenie. Powróci znana burza, zawieru­cha, a z nią spokój dziecka. Będzie przemierzało pierwsze okresy życia od lęku do lęku za każdym razem, gdy ukołysane w ramionach matki – zostanie samo.

Nic takiego nie przydarzy się naszemu maluchowi. Jest wolny od stra­chu. Idzie od zmiany do zmiany, od odkrycia do odkrycia z takim spo­kojem, otoczony taką uwagą i miłością, że radośnie i ufnie przyjmuje wszystko, co go spotyka. Wydaje się, że nic nie mogłoby go przestra­szyć. Tu, gdzie inne noworodki krzyczą, szlochają, on pozostaje spo­kojny.
Zdarza się, że zamyka oczy i wydaje okrzyk zaskoczenia: nigdy jednak nie jest to rozpaczliwy, żałosny szloch. Nigdy – wyraz paniki. Często okrzyk ten wyraża złość. Dziecko buntuje się przeciw przerwaniu przy­jemności. Protestuje przeciw zakończeniu kąpieli. W ten sposób „wy­powiada swoje zdanie”.
Stopniowo odkrywa nową przyjemność, doświadcza kolejnej niespo­dzianki… Otwiera oczy. Milknie. I w ciszy, zdumione, napawa się bez­ruchem.
Świat wiecznych zmian stal się światem stabilnym. Burza ucichła. Nasz argonauta opłynął przylądek najstraszliwszych huraganów i osiągnął morze spokoju. Jest szczęśliwy, zachwycony swym odkry­ciem.
W istocie – choć świat się wokół niego zatrzymał – w nim samym ruch trwa nadal, w pełnej harmonii.
Oczy pozostają szeroko otwarte, żądne poznania. Rączki i nóżki nie przestają tańczyć. Palce nieustannie badają otoczenie.
Maska strachu znikła.
Tak, teraz stoimy pewnie na twardym gruncie. Nasza odyseja zakończo­na. „Potwory”, które na nas czekają – głód, tysiące przygód ciała – mogą już przybywać. Będziemy umieli stawić im czoło.
Z tego cichego noworodka promieniuje głęboki spokój. Całkowicie roz­budzony, w najwyższym stopniu uważny – jaśnieje. Ma w sobie coś boskiego. To o nim mówi Pismo:
„Jeśli nie staniecie się podobni małym dzieciom…”
A Lao-Tse zauważa:

„Ten, którego przepełnia Łaska, ten Doskonały – jest podobny do nowo narodzonego”.

Cóż to jest ta „Łaska Przepełniająca”, którą promienieją święci, która emanuje z noworodków? Natchnieni malarze Renesansu i okresów poprzednich przedstawiali ją w postaci złotych promieni wokół głowy Dzieciątka. I Matki.
Ta „Łaska Przepełniająca”, ta Shakti, nie ma w sobie nic „łaskawego” ani „cnotliwego”. Wynika z natury.
Nie jest nagrodą za coś. To wiemy.
Reszta pozostaje tajemnicą.
Ta łaska promieniuje w ciszy. Ją właśnie tutaj odczuwamy.
To ona otacza aureolą każde dziecko przybywające między nas. Obejmuje, ogarnia wszystkich wokół.
Wszystkich, którzy potrafią jeszcze odczuwać.
Postrzegać, ucichnąć i słuchać.

Część III

W poszukiwaniu wiedzy pojmujemy z każdym dniem więcej. Każdy krok na drodze poznania przybliża nas do cnoty bezruchu. U kresu tej drogi odrzucamy już działanie za wszelką cenę. I właśnie wtedy pojawia się jasność: chaos świata odczuwany przez nas wynika z naszego własnego nieuporządkowania. Wszystko dąży do znalezienia swego miejsca. Wszystko dokona się samo. Poza nami. – Tao Te Ching

1

My również zmierzamy do końca Wielkiej Przygody. Szczęśliwy, kto jak Ulisses…
Teraz pozostawimy dziecko. A gdy już pozna urok samotności, bezru­chu – zwrócimy je matce.
Przytulone do piersi, odnajduje znajomy iytm matczynego serca. To daje mu poczucie bezpieczeństwa.
Matka jest piękna, dobra, słodka. Jak mleko, którym teraz karmi swe maleństwo.
Wszystko się dokonało, wypełniło.
Dwie istoty, które tak dziko ze sobą walczyły, stanowią teraz jedno.
A nam udało się uzyskać odpowiedź na ważne pytanie. Zrozumieliśmy, co stanowi grozę narodzin. Chcieliśmy się dowiedzieć, co wyraża krzyk nieszczęśliwych noworodków. Cóż mówią ci malcy ruchem rączek, nóżek, główki, całego ciała?

Mówią:
„Boli mnie! Cierpię!”
A przede wszystkim:
„BOJĘ SIĘ!”
Tak: „BOJĘ SIĘ! BOJĘ SIĘ!”
Strach i ból – to jedno.
Ci nieszczęśnicy czują dokładnie to samo, co przeżywały rodzące ko­biety. One również nie używały tych prostych słów.
Kto ma odwagę powiedzieć:
„Boję się!” – ?
Matki – nie śmiały. Ale ich ciała zdradzały lęk. Te ciała „kobiet w bólach”, które były jednym spazmem, napięciem, sztywnością… Ciała, które były ucieczką, odmową – cóż wyrażały, jeśli nie strach, panikę, szał?
Nie dopuszczając do tego strachu uwolniono kobiety od bólu rodzenia. Jego miejsce może teraz zająć poczucie szczęścia.
Oszczędzając tego samego strachu dziecku można uczynić jego naro­dziny pełnymi uroku.

2

Czym jest strach, jeśli nie Nieznanym? – Tym, czego nie można ani rozpoznać, ani sklasyfikować.
By oszczędzić strachu noworodkowi, trzeba mu odsłaniać świat stop­niowo, niezwykle powoli. Dostarczać tylko tyle nowych doznań, ile może wchłonąć, unieść. Jednocześnie trzeba zachować ciągłość, podtrzymać więź z przeszłością. Aby w tym świecie całkiem nieznanym – i przez to wrogim – pojawiało się coś znajomego, by go uspokoić, dać oparcie. Raz jeszcze dokonajmy wysiłku, by wyobrazić sobie, co może sprawić groza tego przejścia. Nasze „dorosłe” zmysły utraciły subtelność, czu­łość. Co więcej, nasze zmysły są poprzegradzane, pracują każdy dla siebie. Czujne układy filtrują nasze wrażenia i porządkują je w spo­strzeżenia. Nadają im znaczenie. A my już tego sobie nie uświada­miamy.
Cóż „widzimy” w krajobrazie?
Rolnik – dobrą lub złą ziemię. Właściciel ziemski – parcele. Budowni­czy dróg i mostów – trasy do wytyczenia, mosty do przerzucenia. Ma­larz odkrywa tysiąc pejzaży, grę cieni, świateł, modele, perspektywę.
A artylerzysta – miejsce dla swoich baterii!
Ale kto widzi w krajobrazie to wszystko jednocześnie?
Nikt! Dzięki Bogu. Inaczej bylibyśmy przytłoczeni.
Tak to nasze uwarunkowania, przyzwyczajenia, sposoby komuniko­wania się wreszcie – ukrywają rzeczywistość. Bronią nas przed jej przy­gniatającą całością.
Niczego takiego nie znajdziemy u dziecka, niemowlęcia, noworodka. Doznanie jest tu całkowite, nie przefiltrowane, nie uporządkowane. Żeby tej małej istocie pomóc spokojnie dopłynąć do brzegu, trzeba pewno­ści, lekkości ręki rybaka. Wystarczy jeden niezręczny gest, moment nieuwagi, niecierpliwości – i nić przerywa się nagle.
Dziecko zaczyna krzyczeć.

3

Pytaliśmy również:
„Cóż to jest to coś, co nam przeszkadza widzieć? Widzieć »inne« w swej istocie?”
Teraz to wiemy. To „coś” to my sami. To ja, Ego, nasze uwarunkowa­nia. To, czym jesteśmy.
Epizod przerwania pępowiny, który ma miejsce przeważnie tuż po uro­dzeniu, rzuca na tę sprawę światło szczególne.
„Jak to się dzieje” – pytamy – „że Człowiek, zwierzę rozumne, rozsąd­ne, uważany za inteligentnego, działa w tak ważnej chwili zupełnie jak szalony?”… „Jak może postępować akurat odwrotnie, niż powinien?” To przecięcie pępowiny absolutnie nie w porę – zdumiewa, zadziwia. Spróbujmy rozwiązać kolejną zagadkę.
Ktokolwiek asystuje przy narodzinach, czy to lekarz, czy położna – choćby oglądał dotąd nawet setki, tysiące rodzących się dzieci, przeży­wa ogromne wzruszenie. Z prostej przyczyny: wszyscy przez to prze­szliśmy. Pozostało to w naszej głębi jak echo – tyleż silne, co ukryte. Niczego się nie zapomina, a szczególnie własnych narodzin. Tylko dro­gi są zatarte.
A zatem położnik lub położna są głęboko – acz nieświadomie – przejęci każdymi narodzinami.
W chwilach silnego napięcia emocjonalnego nasze oddychanie ulega zaburzeniu. Dzieje się to bez udziału świadomości, chociaż bywa po­strzegane. W miarę zbliżania się do finału – porodu – emocje narasta­ją. Wiadomo zresztą, jak bardzo są zaraźliwe i jak znacznie potęgują się poprzez kontakt… Gdy noworodek się ukazuje, wzruszenie ogólne zawsze sięga szczytu. Wszystkie oddechy, już przedtem tłumione, w tej chwili blokują się, zatrzymują…
„Czy będzie oddychać?”

Każdy wstrzymuje wdech, bezwiednie identyfikując się z dzieckiem. Oto obecni, którzy wrócili do momentu swych własnych narodzin! Pozbawieni oddechu, jak noworodek. Bliscy uduszenia! Oni nie mają pępowiny do dotleniania – tak że dla nich sytuacja staje się szybko nie do zniesienia.
„Trzeba coś zrobić!”
To, co byłoby właściwe – to akt prosty, rozsądny, dostosowany. Położnik powinien po prostu odetchnąć.
Zamiast tego przecina dziecku pępowinę. Emocja spowodowała, że za­tracił rozsądek. Dziecko oczywiście zaczyna krzyczeć. A położnik woła z ulgą: „Oddycha!”
Szczególne zaślepienie! Położnik pomógł sam sobie. Gdyby potrafił do­strzec prawdę, krzyknąłby: „Ja oddycham!”
To on złapał oddech. Dziecku się nie spieszyło. Pępowina pozostawiała mu dużo czasu. Pod pozorem pomocy drugiemu o sobie właśnie „po­myślał” położnik. Nieświadomie dokonał projekcji: pozbył się swego lęku, rzutując go na dziecko.
Jeżeli chodzi o „kozła ofiarnego”, pozbawionego swej cennej pępowi­ny, to on właśnie dusi się – i krzyczy!
…Dla tym większego ulżenia… innym.
Nieszczęśliwy nieboraczku! Zaledwie znalazłeś się między nami, zosta­łeś obarczony całym ciężarem naszych lęków, szaleństw, grzechów. Ten proces rzutowania jest nieskończenie rozpowszechniony.
To jest coś, co naiwnie nazywamy wykształceniem.

4

Czegóż jeszcze brakuje?
Ryzykując znudzenie, trzeba znów powrócić do krzyku. A zatem do punktu wyjścia.
„Czy dziecko musi krzyczeć?”
Pytanie jest zbyt ważne, by je zignorować. Wymaga rzetelnej odpowie­dzi. Oto ona:
„Tak, dziecko musi krzyczeć”.
Chodzi jednak o to, by ten krzyk był „dobry”. Mocny, donośny, wyra­żony przez całe ciało dziecka. Taki krzyk – reakcja całego organizmu – świadczy o energii, o sile.
Jeżeli dziecko rodzi się „zaskoczone”, jeżeli jest miękkie, jeśli zamiast krzyczeć – kwili, powinno się zrobić wszystko, by jak najszybciej usły­szeć prawdziwy krzyk. To zrozumiałe, nie ma tu miejsca na wątpliwo­ści.
Tak samo – gdy dziecko rodzi się na wpół uduszone, z pępowiną owi­niętą wokół szyi, nie wahamy się ani chwili. Przecinamy pępowinę.
Ratujemy dziecko.
Wszystko jest sprawą zdrowego rozsądku. Tak samo jak to, że nie przy­gotowuje się do „porodu bez bólu” kobiety, o której wiadomo z pewno­ścią, że czeka ją cięcie cesarskie.
Trzeba, by dziecko krzyknęło rodząc się.
Raz. Albo dwa razy. I to wystarczy.
Potem powinno swobodnie oddychać.
A jeśli krzyczy, niech to będą okrzyki zadowolenia, żywotności, siły, a nie – bólu, trwogi, rozpaczy.
Bez płaczu! Bez szlochu!
Nie trzeba tu delikatnego, wrażliwego ucha muzyka, by uchwycić róż­nicę. Wystarczy ucho po prostu uważne, by odkryć, jak bardzo odmien­ne bywają okrzyki noworodka. Ileż można powiedzieć, nie mówiąc… I nawet niedługa chwila skupienia sprawi, że nie pomylimy okrzyku pełnego radości życia z krzykiem bólu, smutku, przestrachu.
Czy wszystkie dzieci mogą obudzić się do życia w sposób tak spokoj­ny? Czy to możliwe, żeby wszystkie wydały z siebie tylko jeden lub dwa okrzyki, a potem zaczęły miarowo oddychać, szczebiotać?
Z pewnością nie.

Tak samo, jak nie można obiecać wszystkim kobietom, że dojdą samo­dzielnie aż do końca „porodu bez bólu”. I tu, i tam zdarzają się niespo­dzianki.
Każdy jest inny, jedyny w swoim rodzaju, tajemniczy, nieodgadniony. Bywa, że kobieta pozornie słaba, wątła, zadziwia nas swoją odwagą. Wytrwa aż do końca, tam gdzie inne, pozornie lepiej obdarowane przez naturę, silniejsze, mogą napotkać nieprzewidziane trudności.
Tak jest i z dziećmi – każde przybywa do nas z odmiennym tempera­mentem, charakterem, obarczone innym dziedzictwem… I przezna­czeniem. Ze swymi szczególnymi zdolnościami. Każde reaguje na swój sposób. To cudownie widzieć, jak jest odmienne, jedyne w swoim ro­dzaju. Dwa noworodki nie są do siebie bardziej podobne niż Eskimos i Papuas. A jednak…
Zadziwiające, że w pierwszych chwilach po narodzeniu wszystkie no­worodki wydają się identyczne. Przez krótki czas jest tak, jakby nie miały swej tożsamości.
To przyjdzie szybko. Już wkrótce nie będzie można ich pomylić. Ale w ciągu tych pierwszych chwil są do siebie niepokojąco podobne. Po prostu wszystkie noszą tę samą maskę. Bezosobową maskę strachu. Gdy maska spada – ukazuje się osoba.
I tak samo – chociaż każde dziecko jest jedyne i odmienne – wszystkie noworodki przechodzą te same etapy. Od zamknięcia – do otwarcia, do kontaktu ze światem.
Tę drogę każde dziecko przebywa na swój sposób. I nie zawsze tym.
które „idą” najszybciej, wróży się najlepiej. Bywa, że te „skaczące przez życie” nagle cofają się, wpadają w złość.
Inne z zamkniętymi oczami szamocą się, walczą, jakby niezdolne do zrozumienia, że ich próba jest skończona, że są urodzone. Bardzo cięż­ko wyrwać je z tego koszmaru, z ich lęków.
To głos matki powinien uspokoić, uciszyć burzę. Jeżeli matka nie może teraz mówić – niech zastąpi ją ojciec. Jego głos jest przecież dziecku znajomy, bliski.
Są takie noworodki, które, podskakując beztrosko, wydają zaledwie jeden okrzyk, otwierają oczy i zaczynają się bawić.
Jeszcze inne posuwają się powoli, spokojnie, władczo.
Tak, każde dziecko przybywa na świat z właściwym sobie tempera­mentem.
Gdy poród był trudny, trzeba więcej czasu, by dziecko się odważyło… Zaledwie zaczęło otwierać oczy, zamyka je.
Tak się boi… Nie śmie.
Jest już tu, całkiem blisko.

Nie wolno się poruszyć. Ani uczynić niczego, co mogłoby zwiększyć jego lęk. Znów trzeba umieć czekać, pozostać neutralnym, nierucho­mym. Nie przyspieszać niczego. Dać dziecku czas na odnalezienie się. Trzeba dziesięciu minut, a nawet więcej, zanim to małe ciałko rozlu­źni się, odpręży. Zanim strach ustąpi.
Trzeba już teraz zacierać ślady przykrych przeżyć.
Inaczej pozostaną na zawsze.
I będą powracać jako irracjonalne lęki.
Kiedy dziecko otworzy oczy, walka jest skończona, wygrana.
Można powiedzieć, że dopiero w tej chwili urodziło się naprawdę. Maska spada. Ukazuje się osoba.
Dziecko ma oczy szeroko otwarte. Oznacza to, że dopłynęło, że jest tu, że się urodziło.
Następna niespodzianka: nie ma dzieci brzydkich.
A jednak, gdy noworodek się pojawia, bardzo często jest ohydny.
Jego widok, widok twarzy tak niemiłej, może wywołać odrazę, odruch cofnięcia się, odrzucenia. Niektóre noworodki są okropne – ale to tylko maska. Maska strachu. Zawsze!
Trudno sobie wyobrazić, do jakiego stopnia twarz może być przez to zmieniona, zdeformowana.
Gdy znika strach, spada maska. Dziecko najbardziej odpychające zmie­nia się nie do poznania. Dziecko najbardziej nieprzyjemne, najbrzyd­sze – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki staje się przeistoczo­ne… Ten, kto wydawał się potworem, objawia swoją piękność.
Tak. Nie ma dzieci brzydkich. Są takie, których twarze zdeformował strach… I ryzykują pozostanie tak szpetnymi na zawsze.
Z braku akceptacji i miłości, której nie dano im takim, jakie wtedy były.

5

Można by zapytać: „Czyż narodziny są aż tak ważne? – Przecież to tyl­ko krótka chwila. Antrakt pomiędzy długim »przed« i bardzo długim »po«. Między ciążą a wychowaniem.
Noworodek krzyczy, gdy się pojawia. Cóż z tego?
To zły moment, przez który trzeba przejść. Nie twórzmy problemów”. „Zły moment, przez który trzeba przejść”… Jak to szybko powiedziane. Wiemy, że jest inny „zły moment do przejścia”, równie krótki, który rzuca wielki cień na nasze życie. To śmierć.

  • Narodziny trwają tylko chwilę.
  • Tak, lecz jest to chwila szczególna…
  • .. Nikt nie pamięta swoich narodzin. W tym wieku nie działa jeszcze pamięć.
  • Wiadomo, że w chwili narodzin mózg… przynajmniej jego wyższe piętra jeszcze nie funkcjonują. Jak niemowlę mogłoby zapisywać w pamięci to, co się dzieje? Jak mogłoby sobie przypominać?
  • No i powróciliśmy do punktu wyjścia.

Nie wiem, co w mózgu już wtedy funkcjonuje, ale wiem, co można odczytać z twarzy dziecka…

  • .. Tak, bez wątpienia. Ale o swoich narodzinach – twierdzę je­szcze raz – nikt nie pamięta.
  • Pan się myli.

Narodziny pozostają w pamięci.

Ale to doświadczenie jest tak bolesne, że zostaje zepchnięte do pod­świadomości. Stamtąd wciąż próbuje wydobyć się na powierzchnię… Jonasz w brzuchu wieloryba, Mojżesz uratowany z wód – symbolika jest tu przejrzysta: dotyczy tej śmierci, tego utonięcia, przed którym się ucieka.

  • No, powiedzmy… Ale mnie te symbole nigdy nie przeszkadzały spać.
  • Doprawdy? Nigdy nie przeżywał Pan we śnie koszmarów?

A w dzieciństwie – nigdy nie obudził się Pan zlany zimnym potem? Umierający ze strachu, szukający schronienia pod kołdrą, poduszką…

  • Tak, to prawda.
  • A teraz – czy nie miewa Pan czasem kłopotów z oddychaniem? Czy nie zdarzyło się Panu, w sytuacji trudnej, pełnej napięcia, zauwa­żyć zmiany w swoim głosie? Przytłumienia, zduszenia?
  • Muszę to przyznać.
  • Już w sferze tak bliskiej, dostępnej, nieskomplikowanej – widać ograniczoność naszej woli. Głos daleki jest od posłuszeństwa. Czasem zdradza…
  • I znów muszę Panu przyznać rację.
  • A czyż oddychanie nie rozpoczyna się u progu narodzin?

Rodzić się – to wejść w nowy wymiar.
W oscylację, w powszechną pulsację, którą jest życie.
To – otworzyć się, poddać.
Urodzić się – to ustalić w oddychaniu. W tym miarowym ruchu tam i z powrotem. W tym wahaniu, które skończy się dopiero wraz z nami. To oddychanie – to delikatna łódka, która niesie nas od jednego brze­gu do drugiego.
Wszystko, co żyje, oddycha. Stwarzanie jest przekazywaniem oddechu. Wszyscy ludzie oddychają. Ale jak?
Zależnie od tego, czy oddychamy swobodnie, czy w sposób skrępowa­ny, świat się dla nas zmienia. Iluż ludzi przechodzi przez życie tak, jakby byli na wpół zduszeni? Niezdolni nawet do westchnienia, a tym bardziej – do prawdziwego śmiechu!
Żyć swobodnie – znaczy swobodnie oddychać. Uruchomić nie tylko klatkę piersiową i barki, ale także brzuch, boki, plecy.
Po to, by wszystko to żyło i oddychało w pełni, trzeba mieć proste plecy, wolny kręgosłup; sprężysty, żywy, giętki.
Ilu z nas przechodzi przez życie mając zamiast kręgosłupa miotłę?
Czy wiemy o tym, że ludzie z zaburzeniami psychicznymi nie potrafią wykonać głębokiego wdechu?
Jeśli wzdłuż kręgosłupa znajdzie się najmniejsze zahamowanie, blok – oddech będzie zduszony. I życie także. I oto istota upośledzona na za­wsze.
Otóż właśnie w chwili narodzin kształtuje się oddychanie i jego przy­szłe bloki. Powstały wówczas model zostaje utrwalony na zawsze.
Tak jak nie ma dwóch jednakowych istot, tak też nie ma dwóch iden­tycznych sposobów oddychania. Każdy oddycha inaczej, przeważnie źle. Wiele osób to zauważa. Mówią: „Nie potrafię dobrze oddychać. Muszę się tego nauczyć”. Niektórzy nawet próbują!
Nauczyć się oddychać…
Oddychanie jest ustalone raz na zawsze. Jak los. W chwili naszych narodzin. Potem będzie już za późno. To wtedy właśnie należało o tym pomyśleć*.
‘ Według wiedzy i doświadczenia tłumaczek (lekarza i psychologa), które od daw­na stosują psychoterapię w swojej pracy, wzorzec oddychania danej osoby jest funkcją jej stanu psychofizycznego. Może on zatem w ciągu życia ulegać modyfi­kacjom zarówno w sposób naturalny, jak i na skutek głębokiej pracy terapeu­tycznej.

Są tacy, którzy twierdzą z powagą: „Narodziny bez wątpienia wywiera­ją znaczny wpływ na całe życie. Otóż egzystencja nie jest przyjemno­ścią. To bezlitosna walka. To dżungla, w której trzeba wybrać: zjadać lub zostać zjedzonym. Trzeba walczyć bez przerwy. Agresywność jest konieczna. Czy się to podoba, czy nie, trzeba, żeby dziecko już w chwili przybycia tutaj wiedziało, do jakiej jaskini zbójców wpadło!”
Że życie jest dżunglą, jaskinią zbójców, to aż nazbyt pewne. Wystarczy rzut oka na to, co się dzieje wokoło. Nie trzeba mieć wzroku sokoła. Zgroza. Włos się jeży na głowie.
Rzecz dziwna: nie iyzykuje się już spotkania tygrysów, niedźwiedzi, wilków czy węży na rogach ulic – a jednak strach mieszka w naszych domach. Pytać, czy tak ma być zawsze, znaczy bardzo się narażać. I – wydawałoby się – odbiegać od tematu narodzin.
A jednak nie oddalamy się od tematu. Spartanie z całą silą rzucali noworodki na ziemię. Czy chcemy jeszcze wojowników?
Tu wielu zamilknie, by nie krzyknąć: „Tak!”
Tylu z nas potajemnie kocha przemoc.
Trzeba się jednak obudzić. Mamuty wyginęły. I diplodoki także. I wszystkie potwory, i tysiące niebezpieczeństw, które czyhały na czło­wieka w ciągu jego dziejów.
O tym, że mamuty wyginęły, wielu chyba jeszcze nie wie – sądząc po bezmiernej czułości, którą w głębi serca zachowują dla pierwotnej maczugi.
Wracając do naszego tematu: wyobrażać sobie, że narodziny bez prze­mocy spowodują, iż dzieci będą ogłupiałe, bezsilne, śpiące – cóż za błąd! To nawet zupełna odwrotność prawdy.
Dzieci zrodzone „bez przemocy” są silne, bo wolne – bez konfliktów. Wolne i w pełni obudzone.
Przywiązuje się wielką wagę do agresywności, nie wiedząc, że jest klę­ską, że prowokuje otrzymywanie ciosów. Szczęśliwi ci, którzy nie są agre­sywni! Świat zbliża się do nich – przyciągany ich promieniowaniem… Agresywność nie jest siłą. Jest jej przeciwieństwem.
Agresja, przemoc – to zamaskowane: słabość, niemoc, strach.
Siła jest siebie pewna, spokojna. Siła jest uśmiechnięta.
A jednak amatorzy agresywności mogą mi zrobić krzywdę w trakcie moich wywodów. Oni sami cierpieli i myślą: „Moje życie było ciężkie. Nie szczędziło mi razów. I to mnie ukształtowało. Niech teraz podobne uderzenia ukształtują moje dzieci”.
W istocie mówią nie przyznając się do tego: „Ja cierpiałem: dlaczego inni także nie mieliby cierpieć?”
Ohydne prawo odwetu.

Ci uparci, pamiętliwi… To oni właśnie mówili: „Jeśli kobieta cierpi przy porodzie, to znaczy, że trzeba, aby tak było”.
Przerażająca logika a posteriori. Wiadomo, co się kryje za takim „trze­ba”: zło, grzech i jego odkupienie poprzez cierpienie.
Kult cierpienia nie istnieje od wczoraj. Ta bardzo stara droga prowadzi prosto i całkiem świadomie na stosy, do Inkwizycji, do wszelkiego ro­dzaju pogromów.
Nie ma grzechu.
Jest tylko błąd, niewiedza. Nasze zaślepienie. I rezygnacja.
Cierpienie jest bezużyteczne, niepotrzebne. Jest „czystym błotem”. Nie zadowala żadnego Boga.
Cierpienie jest brakiem inteligencji. Dowodzi tego „poród bez bólu”. Nie podoba się to ludziom gwałtownym, władczym, zwolennikom „sil­nej ręki”.
Tym „twardym” chciałbym przypomnieć słowa Lao-Tse:
Przybywając na świat człowiek jest giętki, bez siły.
Umierając staje się twardy i sztywny.
Trzciny i drzewa, gdy są jeszcze małe, zginają się dełikatnie.
A kiedy umierają, stają się suche i łamliwe.
Tak więc siła i twardość towarzyszą śmierci, a ułegłość i giętkość są przyjaciółmi życia.
Siła zatem nigdy nie zwycięża ostatecznie.
Ale teraz ja z kolei się gubię: argumentuję!
To szaleństwo! Dowodzenie nigdy nikogo nie przekonało. A najmniej – złych lub sceptycznych.

7

Na koniec mogę powiedzieć tylko jedno: próbujcie!
Wszystko, co tu powiedziano, jest proste.
Tak bardzo, że wstyd o tym przypominać. Może zatraciliśmy umiło­wanie prostoty.
Trzeba tak niewiele!
Żadnych kosztownych urządzeń – dumy technologii, zabawek dla dzieci opóźnionych, co tak szalenie modne.
Trzeba tylko cierpliwości, skromności. Ciszy. Uwagi. Odrobiny inteli­gencji, względów dla innych. Zapomnienia o sobie.
A jednak – byłbym zapomniał:
Trzeba miłości.
Bez miłości będziecie tylko zręczni.
Wspaniała sala porodowa, oświetlona tak, jak właśnie trzeba. Ściany dźwiękochłonne, temperatura kąpieli – z dokładnością do jednego stop­nia… A dziecko mimo to będzie płakać.
Nie oskarżajcie metody, proszę.
Sprawdźcie raczej, czy nie pozostała w was pewna nerwowość. Jakiś zły humor, niecierpliwość. Jakaś powstrzymywana złość.
Dziecko się nie pomyli. Będzie was sądzić surowo, z niezwykłą pewno­ścią.
Ono wie wszystko. Wszystko czuje.
Spogląda w głębię waszych serc. Zna kolor waszych myśli.
Bez słów.
Ten nowo narodzony jest zwierciadłem. Odbija wasz obraz.
To od was zależy, by nie płakał.

8

  • Zapomniał Pan o czymś jeszcze!
  • O czym?
  • Jakie będą te dzieci urodzone w ciszy i miłości? Czy odmienne od swych rówieśników?
  • Tego się nie da opowiedzieć. To trzeba zobaczyć.
  • No, ale…
  • Czy Pan sobie przypomina – mówiliśmy, że dziecko rodzi się z ma­ską, która je ukrywa, zniekształca, szpeci…
  • Z maską tragiczną: brwi zmarszczone, kąciki ust opuszczone…
  • O, właśnie.
  • Czy mogłaby być inna? Maska wesoła, pogodna, komiczna?
  • Pełen uśmiech: kąciki ust uniesione, brwi rozsunięte, oczy zmrużo­ne z rozkoszy?
  • Właśnie tak.
  • Ależ takiej maski nigdy u noworodka nie widziano. To niemożliwe.
  • Tak Pan sądzi? Proszę popatrzeć…
  • Ach! To niemożliwe, to niemowlę nie tylko uśmiecha się, ono się śmieje! Śmieje się do rozpuku!
  • Cieszę się, że Pan sam to zauważył.
  • Tak, to cudowne… ale… co to ma do rzeczy?
  • …?
  • Mówimy o narodzinach, o noworodku, a pan pokazuje mi zdjęcie sześciomiesięcznego dziecka.
  • Dziecka sześciomiesięcznego?
  • Ależ tak! Osesek nie uśmiecha się prawie zupełnie przed ukończe­niem drugiego miesiąca życia, no, najwcześniej półtora miesiąca. A cóż dopiero śmiech do rozpuku!
  • Tak się sądzi. Wiem. A to dziecko nie ma jeszcze dwudziestu czte­rech godzin…
  • Nie, to niemożliwe!
  • A jednak to prawda.
  • Nie mogę uwierzyć…
  • Zgadzam się, to nie takie zwyczajne… Przynajmniej na razie.

Czy Pan wie, że istnieje jeszcze inna maska? Albo raczej: prawdziwa twarz.

  • Teraz znowu Pana nie rozumiem.
  • Emocje – silne więzy – są chwilowymi „stanami”. Jako takie – nie trwają. Pojawiają się. Znikają. Następują po sobie. Przechodzą jedne w drugie; niektóre lubimy, innych się obawiamy.

Ale w istocie wszystko jest jednym. Śmiech i łzy są najbliższymi sąsia­dami. A wielka radość, która tak Pana zachwyca, nie stanowi wcale wartości większej od smutku. To jeszcze jedna maska.

  • Cóż zatem pozostaje, gdy dziecko jest bez maski? Co będzie, gdy radość i cierpienie znikną? Nic?
  • Proszę popatrzeć…
  • Spokój. Łagodność. Słodycz.

PEŁNIA.

 

Frederick Leboyer, francuski lekarz i położnik, który przyjął na świat tysiące dzieci, napisał tę książkę czerpiąc natchnienie z mądrości i kultury Wschodu. Nie tylko przedstawia w niej praktyczne sposoby zachowań, które rodzącemu się dziecku pomagają przeżyć ten trudny proces bez zbędnego cierpienia i strachu, ale także z głęboką mądrością i miłością uczy uświadamiać sobie wielkość i pięk­no każdego aktu człowieczych narodzin.

Jeśli chcemy wychować szczęśliwe dzieci i choć w pew­nym stopniu uwolnić świat od przemocy – to od takich narodzin dobrze byłoby zaczynać. Bardzo inspirująca książka. – Tadeusz Wojciech Eichelberger

Pracę tę powinni przeczytać wszyscy studenci medycy­ny, a przede wszystkim położnicy i położne ze względu na oryginalne ujęcie aktu porodu. – PROF. DR MED. ANIELA POPIELARSKA

Książka pełna prawdy, współczucia i… poezji, otwierają­ca nas na świat odczuć malutkiego, nowo narodzonego dziecka, a jednocześnie zawierająca praktyczne wska­zówki, jak zmienić środowisko narodzin tak, aby wyda­rzenie to odzyskało swoją wagę; głębokie, mądre woła­nie: Słuchajcie, rodzi się człowiek! – Ewa Smuk-Stratenwerth

Tak żyję, jak się rodziłem. Wpływ doświadczeń z życia płodowego i przebiegu porodu na poziom lęku, hormonów stresu, a nawet stosunku do siebie i świata jest już opisywany językiem nauki. Ale nawet gdyby nie wszy­stkie hipotezy prenatalnej psychologii zostały potwier­dzone, uwolnienie rodzącego się dziecka od cierpienia, a matki od przygnębienia i poczucia winy, które jej niezmiennie towarzyszą – jest wartością bezcenną. Świat będzie lepszy, gdy horror porodówek zamieni się w święto powitania, w którym lekarz, rodząca niewiasta i jej najbliżsi znają swoje miejsce i spełniają się w swoich rolach. – J. S.