Na jak długo planować życie? Na jak długo życie naszego gatunku? Na jak długo zaludnienie narodu? Poniżej kilka fragmentów z książki Planowanie zaludnienia autorstwa Walentego Majdańskiego.

Planowanie zaludnienia - Na jak długo zaludnienie narodu?

Książkę Planowanie zaludnienia można kupić na przykład TUTAJ.

Rozdział II – Drugi Biegun Zjawisk Populacyjnych

W pierwszej połowie XIX wieku najzasobniejsze lub jedno z najzasob­niejszych społeczeństw globu – Francja – cierpi na najniższą stopę uro­dzeń. Ludność ubogiej, żyjącej w okropnych warunkach sanitarnych, Azji rośnie w latach 1800-1900 o 55,6%; w tymże okresie czasu zaludnienie Europy rośnie o 113,0%, natomiast ilość mieszkańców Francji – o 44,9%. Dlaczego? Oto nie środki utrzymania, nie nędza, nie występek – jakby się zdawało Malthusowi – ale po prostu Francuzi chcieli mieć tak mało dzie­ci. W ten właśnie sposób korzystali z autonomii w dziedzinie rozradzania się. Decydowała wola ludzka. Rzućmy na nią okiem. Jest rzeczą powszechnie znaną, że Francuzi pierwsi w Europie uświa­domili sobie autonomię w dziedzinie rozradzania się i pierwsi skorzystali z tego masowo.
Jak użyli tej wolności?

Już od roku 1830 doprowadzili do trwałego u siebie spadku urodzeń. Ponadto najbardziej egoistyczny odłam tej ludności nie tylko nie wyka­zuje „stałej – jakby Malthus orzekł – dążności do wzrostu zaludnienia”, ale nie chce małżeństwa. Nie brak nawet osób, co wyzbywają się na stałe zdolności płodzenia. Według J. Mayera (Die Sterilisation im Lichte der Sozialethik, rok 1924) w samym Paryżu sterylizuje się rocznie na własne życzenie, przez resekcję trąbek – około 2000-3000 inteligentnych, dobrze sytuowanych kobiet. Prawdopodobnie dopiero ostre zakazy, obowiązu­jące we Francji od czasu wydania w lipcu 1939 roku Code de la familie, powstrzymały ten rodzaj wykorzystywania wolności w prokreacji. Na po­dobne skrzywienie psychiki kobiecej natrafiamy po drugiej wojnie świa­towej nawet w Porto-Rico, gdzie „kobiety z wyższych klas społecznych za­czynają praktykować ubezpłodnianie się jako środek kontroli urodzeń”.

Nieco wcześniej, w latach trzydziestych, niektórzy publicyści neomaltuzjańscy entuzjastycznie reklamowali tę samą modę wśród mężczyzn, powołując się na bogatych i wykształconych Wiedeńczyków. Korzystali oni z wolności rozradzania się w ten sposób, że ubezpłodniali się, by móc wyżywać się seksualnie bez powodowania poczęcia.
Dekadencja populacyjna i nieodłączna od niej – obyczajowa może, jak widać, pochodzić nie z przeludnienia i braku warunków gospodarczych. Mamy, zresztą, na to dowody w skali światowej. „Wielu poważnych ekonomistów i statystyków oblicza roczny przyrost bogactwa w ostatnich latach przed wojną na 3%. W Stanach Zjednoczonych był wyższy, w Chinach znacznie mniejszy. Był ponadto bardziej ograniczony w produkcji środ­ków żywnościowych, silniejszy w produkcji przemysłowej. Mniejsza z tym. Faktem jest, że przyrost ludności, na ogół biorąc, był słabszy”. Mowa tu o ostatnich latach przed rokiem 1914.

(…)

Z ogólnej liczby kobiet w wieku od 20 do 45 lat jest w zachodniej Europie 35-45% niezamężnych, licząc w tym wdowy i rozwódki. Te liczby, odzwierciedlające także późniejszy wiek zawierania małżeństw, wyrażają bardzo niekorzystne warunki i, oczywiście, nie mogą być podstawą na­szych obliczeń. Z drugiej strony nie można przyjąć, że wszystkie dziew­częta wychodzą za mąż. Jeżeli zatem przyjmiemy, że niezamężne kobiety stanowią około 12% wszystkich kobiet w wymienionym wieku, to z pew­nością podamy najwyższą granicę możliwości wyjścia za mąż. Według tego założenia, kobiet zamężnych w wieku 20-45 lat byłoby 88%, czyli 154 na 1000 mieszkańców. Z doświadczenia wiemy, że przeszło 1/8, czyli także około 12% małżeństw, jest bezdzietnych. Jeżeli i tę ilość odejmiemy, to pozostanie 135 kobiet na 1000 mieszkańców, które wychodzą za mąż i mają dzieci.

Przyjmując tylko dwoje żywo urodzonych dzieci na każde małżeństwo, rachunek nasz przedstawi się następująco: (135×2): 25 = 10,8 dziecka. Tak przedstawiałaby się rozrodczość przy systemie dwojga dzieci i to nie przy obecnych stosunkach, ale przy możliwie najkorzystniejszych warunkach zawierania małżeństw”.
„Sądząc – mówi dalej Fahlbeck – według przeciętnego czasu trwania życia noworodków (w latach 1880-1890 średnia długość życia wynosiła w Szwecji 50,02 lat; w Polsce w latach 1931-32 wynosiła 49,8), mogłaby śmiertelność wynosić nie mniej niż jakieś 20%o. System dwojga dzieci powodowałby zatem, nawet przy utopijnym założeniu, że 88% kobiet w wieku zdolności rozrodczej jest zamężnych, roczne zmniejszanie się stanu liczebnego ludności o 9%o. Ludność taka, pozostawiona sama sobie, już w przeciągu 77 lat zmniejszyłaby się o połowę i tak by szło stale dalej”.

(..)

Rozdział III – Dobrobyt, Wykształcenie, Długowieczność

Dbałość o zachowanie ludności, narodu i gatunku może i powinna harmonizować z dbałością o zdrowie i życie jednostki. Rozumie to i cy­towany tu autor. Toteż tłumaczy, że wszystkie okrucieństwa medycyny niemieckiej z okresu Hitlera pochodziły stąd, że „ideologia narodowego socjalizmu zmusiła go – lekarza – do zerwania z podstawową od tysiąca lat tezą medycyny: salus aegroti suprema lex” – dobro chorego najwyż­szym prawem – oraz, że wychodząc z „dogmatu o życiowym znaczeniu walki, lekarz niemiecki odrzucił ze swej ideologii leczenie chorych i nie­sienie ulgi cierpiącym jako swe naczelne zadanie. Na ich miejsce stanęła ochrona zdrowego organizmu i utrzymanie go w optymalnej wydajności i pełni sił”, tudzież „zwiększenie za wszelką cenę biologicznej masy na­rodu”. Dążono do „medycyny biologicznej” w „państwie biologicznym”. Lekarz miał być przede wszystkim „kapłanem narodowego socjalizmu”, zawodowcem „aktywnym politycznie, świadomym swych zadań wobec rasy i państwa, dla którego racja stanu jest jedyną linią postępowania.”

„W tym miejscu – mówi dalej cytowany autor – niepodobna pominąć najpełniejszego i najgłośniejszego protestu przeciwko rodzącemu się wła­śnie światopoglądowi lekarza hitlerowskiego. Na krótko przed przewrotem, jeszcze w okresie formułowania oma­wianych tu poglądów, wygłoszono najpiękniejszy sprzeciw wobec defor­macji i koślawienia hipokratesowsko-chrześcijańskiego ideału lekarza. Tu protestował Jakub Wasserman, Żyd, który w przeczuciu ponurych kon­sekwencji z powodu zachodzących zmian, stworzył jedną z najgłębszych w beletrystyce postaci lekarza, postać doktora Józefa Kerkhovena”. W tej postaci dokonuje się już szereg rysów charakterystycznych dla dokonują­cych się przemian: jest tu i nadczłowieczeństwo lekarza, i irracjonalizm, i psychoterapia. Tylko Kerkhoven jest lekarzem wszystkich ludzi.”

Słowem: Kerkhoven nie był rasistą.
Dziwna rzecz: biologizm nie pozwolił lekarzowi Trzeciej Rzeszy doj­rzeć zadań medycyny w perspektywie tak biologicznej, jak zachowanie gatunku, ściślej: zachowania maksymalnej długowieczności gatunku; lub choćby tylko: w perspektywie wydłużania maksymalnie życia narodowi. Chwilowe cele społeczne przysłoniły stałe i wyrodziły – słuszne w zasadzie – reformistyczne pragnienia lecznictwa hitlerowskiego – jego dbałość o tę­żyznę fizyczną całości społeczeństwa – w jeszcze jeden rodzaj medycyny typu sanitarnego o nader krótkowzrocznych celach, w tym i barbarzyń­skich.

Podobnie dychawicznie rozpatruje dotychczas demografia zadania polityki ludnościowej: głównie ilość i jakość zaludnienia. A gdzie trzeci czynnik: na jak długo zaludnienie? Na jak długo zaludnienie narodu? Na jak długo życie naszego gatunku? Na jak długo planować życie?

(…)

Rozdział IV – Regiony Przyspieszonego Wymierania

Cywilizacja zachodnia w obecnej fazie jest wielkomiejska. Wielkie miasto narzuca wszystkim styl postępowania. Jednocześnie styl ten staje się coraz bardziej modą, a więc zwyczajem dorywczym. Stąd krótkofalowość, dychawiczność współczesnego życia, dominujący w nim rys tym­czasowości. Mimo to moda jest modą. Działa jak nacisk opinii publicznej, jak obo­wiązek społeczny, choćby była niemoralna, niemądra i jak najbardziej chwilowa. Toteż rzadko kto ma odwagę rozwiązywać wbrew modzie te sytuacje, które są objęte modą, i które z tego powodu z góry niejako są włączone w obcęgi szablonu. Giną przy tym mody indywidualne i mody regionów, prowincji, zwycięża moda wielkiego miasta, tu bowiem wy­stępuje ona najbardziej zwarcie i masowo, a przez niezliczone kontakty codzienne ludzi z ludźmi – modnych z modnymi – mnoży się jej siła sugestywna, jej więc niejako oczywistość, spontaniczność, konieczność. Urasta w ten sposób moda wprost na prawo natury.

Kto narzuca modę? Najczęściej zespoły bez poczucia odpowiedzialno­ści. Zresztą wielkie miasta, to ogromne masy ludzkie, a wśród tłumów łatwo o psychozy. Widząc coraz mniejszą ilość stylów życia, jego odmian, człowiek coraz bardziej się lęka być przytomnym w tłumie naelektry- zowanym psychozą i postępować według własnych przekonań, a nawet – sumienia. Szczególnie miażdżąco wpływa wielkie miasto na życie kraju celowo produkującego standaryzowanego człowieka, a któż zaprzeczy, że im więcej wielkich miast i im większy w nich procent ludności kraju, tym łatwiej o obywatela, którego społeczeństwo wypuszcza spośród siebie jak spod stempla. Sztancowany obywatel jest z kolei idealnym odbiorcą mody. Postępuje jak w półśnie, działa jak pod hipnozą. Wyradza się w maszynę, a tak planowane życie – w fabrykę snów, w których klimacie społeczeń­stwo ma żyć.

Widać to i na terenie populacji. Tu również tyranizuje moda. Któż miałby odwagę rodzić troje dzieci, gdy całe miasto ma po dwoje? Kto zaryzykowałby dziesięcioro, jeśli za najmądrzejszych uchodzą bezdzietni lub bezżenni?A właśnie od czasu, gdy przyjęło się wśród Europejczyków regulować potomstwo, wielkie miasta nie tylko wyprzedziły pod tym względem inne środowiska, ale najepidemiczniej planują zaludnienie. Że jednak z wiel­kich miast idzie ta moda, wygląda na nieszkodliwą, owszem: na idealnie nowoczesną i postępową. Jeśli zaś wykazywaliśmy, że tym mniej dzieci, im więcej osób bogatych i wykształconych, to czyż nie należy dodać, że tym mniej dzieci u bogaczy i wykształconych, im więcej ich małżeństw w wielkich miastach?

Niemałą też rolę w podtrzymywaniu psychozy wyludnień gra w wiel­kich miastach szczupłość terenu. Obywatel, nie zdając sobie nawet sprawy, czuje się na miejskim bruku jak mieszkaniec maleńkiej wyspy rojącej się od ludzi. Nie mogą się oni tu pomieścić na samym przyziemiu, więc układają się warstwami jedni nad drugimi na piętrach kamienic wielopłaszczyznowych, bo wielopię­trowych. Może z tego powodu im ludniejsze miasto, tym bardziej mu do twarzy z wielopiętrowymi drapaczami? Czyżby dlatego w małej mieścinie nikt nie wystawiał niebotyków? Wielopiętrowe budownictwo w wielkich miastach, to jakby czerwone światła ostrzegawcze, to plastyczne symbole przeludnienia – dla oczu przechodniów, to krzyk w ich stronę: „Nie rodzić więcej!”

Nie wzmacnia to dynamiki rozrodczej, przeciwnie, paraliżuje ją. Bo jakże ma się spokojnie rozradzać człowiek, mieszkający w ostrzegaczu przed przeludnieniem? Co prawda budowla pięćdziesięcio-, a tym bar­dziej stupiętrowa naprowadza na myśl: jak śmiało może się zwiększać, wypiętrzać ludność świata! Ale mało kto tak patrzy: bo rzadko kto jest optymistą. Optymizm kosztuje. O wiele łatwiej być pesymistą.

Dla wygodnego mieszczanina-pesymisty wielopiętrowa architektura wielkiego miasta przy ogromnej tamże ludności pognębia jego witalność biologiczną, bo wywołuje w nim nie opuszczające go nigdy przeświad­czenie o przeludnieniu katastrofalnym, trwającym tu w permanencji. „Obraca się” niejako na takie dictum psychika mieszczucha o sto osiem­dziesiąt stopni, i załamuje się. Zamiast wyżywać się w dzietności, wyżywa się w jej przeciwieństwie – w używaniu: w jednej z kategorii rozpaczy. Bo jest i wesołość rozpaczliwa. Toteż im więcej wielkich miast, tym mniej dzieci, tym mniej życia, a więcej użycia.

Starożytne Ateny były kulturalnie twórcze, dopóki same rodziły licz­ne dzieci, bądź dopóki mogły wchłaniać rozradzającą się bujnie ludność prowincji. To samo Rzym cezarów. W pewnej mierze dałoby się to powie­dzieć o włoskich miastach renesansu. W uderzający sposób widać to samo na Paryżu XVIII wieku i początku XIX. Miasto owo nadaje ton kulturze świata, dopóki w niewielkim zakresie planuje zaludnienie; a nawet i póź­niej, gdy planuje coraz bardziej nerwowo, ale gdy jednocześnie może ssać w siebie rozradzającą się jeszcze ludność prowincji. Natomiast schodzi Paryż ze swej roli cywilizatora ludzkości, od kiedy i sam się dostatecznie nie rozradza, a prowincja ma za mało dzieci. I gdy za mało staje się dzietną, za mało młodą wielka prowincja Paryża: Europa.

Kto wie również, czy krajobraz i otoczenie nie działają silniej na roz­rodczość, niżby się zdawało?

Gatunek homo powstał na łonie przyrody, na ziemi, nie na piętrze, i przy wielkiej dawce wolności, podczas gdy współczesne większe miasto staje się z dnia na dzień coraz bardziej zaprzeczeniem tych trzech cech by­towania pierwotnego. Higiena tedy wielkiego miasta, to nie tylko kanali­zacja i wodociągi, szczepienia ochronne, walka z mikrobami i dietetyczne odżywianie; a tym bardziej higiena wielkiego miasta, to nie elektryczność, sprawna komunikacja, teatry, muzea i kina. Wydaje się, że konieczne jest tutaj zwiększenie wolności poruszania się, bliskość gruntu pod nogami i wiele naturalnej przyrody. Wielkomieszczanin musi niejako wyrastać z ziemi.

A dziecko?

Zostanie ono zawsze prywatną inicjatywą obywateli. W ogóle nic nie jest inicjatywą tak prywatną jak dziecko. Dlatego bez pozostawienia pew­nego kwantum swobody obywatelom, bez niejakiego maksimum swobo­dy nawet w ustrojach najbardziej krępujących jednostkę, nie ma mowy o dobrym stanie ludnościowym państwa. Znamy organizm polityczny mający pod tym względem doświadczenie pięciu tysięcy lat. To Egipt. Na całej przestrzeni swych dziejów starożytnych państwu temu nigdy nie brakło ludności do jego zadań cywilizacyjnych.

„Jest rzeczą całkiem możliwą – pisze w roku 1937 historyk polski, gdy dzisiejszy Egipt liczył 16 z górą milionów ludności, przy tym z największą wówczas na świecie jej gęstością: około 460 mieszkańców na kilometr po­wierzchni – że cyfra powyższa była już osiągnięta, a nawet przekroczona w dobie rozkwitu państwa faraonów za IV, XII i XVIII dynastii”.

Państwo faraonów nigdy nie traciło niepodległości z powodu kata­strofalnego braku ludzi: ani za Hyksosów w dobie XV-XVII dynastii, skoro już za XVIII dynastii mogło się dorobić 16 milionów ludzi; ani za Psametycha XXVI, gdy Persja w osobie Kambyzesa – 525 rok przed Chrystusem – podbiła kraj nad Nilem, liczący wówczas 7 milionów zalud­nienia; ani za Aleksandra Wielkiego; i podczas wejścia tutaj Rzymian, gdy również co najmniej 7 milionów osób tu mieszkało. Zresztą, Egipt nigdy właściwie, nawet od czasów Kambyzesa, nie tracił całkiem niepodległości, a widać to zwłaszcza w gospodarce. Przez cały ciąg, na przykład, panowania Rzymian Egipt górował bez­względnie gospodarczo, zwłaszcza w przemyśle i rolnictwie, nad Italią, tak jak jego metropolia – Aleksandria – nad Rzymem. Była to cywilizacja nieomal nieprzerwanego w ciągu czterech-pięciu tysięcy lat dobrobytu, a jeśli nie zawsze dla wszystkich klas społecznych dobrobytu, to przy­najmniej dobrych warunków gospodarczych; w każdym razie na pewno lepszych – na przestrzeni całych swoich dziejów – niż gdziekolwiek wtedy na ziemi.

Co dziwniejsza, dobrobytem cieszyły się nawet czasy schyłkowe po­litycznie. Dodajmy, że „czasy króla Amazisa II – tuż przed najściem Kambyzesa perskiego, 569-526 przed Chrystusem – uchodziły później za okres największej pomyślności w dziejach egipskich. Według Herodota Egipt miał wtedy liczyć 20 000 miast, którą to liczbę trzeba porównać z niespełna czterema tysiącami osad dzisiejszych”. Otóż „w państwie fa­raonów – już za czasów I-V dynastii – jedynym właścicielem wszystkich ludzi i rzeczy był monarcha”, a „fakt gospodarstwa planowego nie ulega najmniejszej wątpliwości”. Co więcej: spotykamy się tu wówczas „z całko­witym zaabsorbowaniem jednostki we wszystkich dziedzinach, w których interes państwa był zaangażowany, przede wszystkim w dziedzinie go­spodarczej”. A jednocześnie w ciągu owych 5000-4000 lat „nie ma śladu jakiegokolwiek ograniczenia prywatno-prawnego wolności osobistej, tak samo jak prywatnego niewolnictwa” nie ma; jednostka „nie jest krępowa­na przez żadne więzy grupowe, rodziny, rodu, szczepu czy stanu. Rodzina egipska w tym okresie jest związkiem indywiduów zachowujących maksi­mum samodzielności prawnej i gospodarczej, jaka w ogóle da się pogodzić ze współżyciem małżeńskim”.

(…)

Na bogatej od natury wyspie Eddystone – Melanezja, Pacyfik – mawia­ją tubylcy: „Po co mamy rodzić dzieci, kiedy żyć będą po to jedynie, ażeby pracować na białego człowieka?” I „środki, do których odwoływali się przed przybyciem Europejczyków tylko wyjątkowo, ażeby przeszkodzić przyjściu na świat płodu pochodzącego z miłości pokątnej, stały się – po przyjściu Europejczyków – narzędziem samobójstwa rasowego”. Te same objawy stwierdza specjalna komisja w roku 1896 u Fidżyj- czyków – archipelag w tejże rozległej wyspiarskiej Melanezji – podając nadzwyczajną śmiertelność wśród dzieci, niezwykły procent noworod­ków martwych i dziwnie słabą odporność dorosłych Fidżyjczyków na choroby.

Podobne zjawiska spostrzeżono u Czukczów.

I u Australijczyków czarnych, zarówno na lądzie, jak i na wyspie Tasmanii: na południe od Australii. Robinson opowiada o wymierających Tasmańczykach – druga połowa XIX wieku – których deportowano na pobliską wyspę Flinders, gdzie materialnie bardzo o nich dbano, a postępowano z nimi łagodnie: „Kiedy tubylec odczuje pierwsze oznaki niemocy, bądź to z przeziębienia, bądź z innej przyczyny, natychmiast ogarnia go przygnębienie, przestaje zachowywać się w sposób naturalny i oddaje się rozpaczy, w dalszym zaś ciągu wywiązuje się z tego podniecenie umysłu, aż w końcu umiera w stanie obłędu”. Mąż, choćby najzdrowszy, umierał szybko po śmierci żony. To samo żona po zgonie męża. „Według dra Barnesa przeszło po­łowa Tasmańczyków na wyspie Flinders wymarła nie z jakiejś wyraźnej choroby”, ale „z niedomagań żołądka, które całkowicie pochodziły od nieprzepartej żądzy powrotu do ojczyzny”. Nie imali się żadnej pracy, pa­trzyli w stronę Tasmanii i wyli z tęsknoty. „Nie chcieli dzieci, czy też ich mieć nie mogli.”

Poczucie mniejszej wartościowości zabija fizjologicznie. Może dlatego Hellenowie lepiej rozmnażali się we wschodniej części państwa rzym­skiego niż w zachodniej, gdzie więcej było Rzymian, gdzie więc silniej ci ówcześni panowie świata śródziemnomorskiego przypominali Grekom swą wyższość?

Wyspa Flinders okazała się klatką na Tasmańczyków, choć warunki materialne zorganizowano tu dla nich lepsze, niż kiedykolwiek mogli sobie to wymarzyć. Ale najpierw zdeptano ich. Nie czuli, że szanuje się ich jak białych. Narody nie mogą mieszkać ani w osiedlach, ani w krajach, gdzie życie byłoby zorganizowane dla nich jak w klatce, choć luksusowej. Inaczej wymierałyby. Istnieje i architektura ustroju, który też musi być w stylu przyrody. Wydaje się, że z tego samego powodu granice państw między sobą nie mogą być zbyt nieprzekraczalne: by żaden naród nie czuł się jak w klatce na swojej ziemi. Któż zaprzeczy, że nigdy by Żydzi w swym miniaturowym państwie Izrael nie mnożyli się obecnie tak silnie, jak się to tam obserwuje, gdyby nie byli pewni, że wcześniej lub później będą mogli się wydobyć poza granice Izraela? Inaczej, szczupłość granic ich dzisiejszego tam państwa robiłaby na nich wrażenie klatki i załamy­wałaby ich rozrodczość.

Powiedzmy więcej: życie na kuli ziemskiej nie może się wydawać ludz­kości jako nieprzekraczalne. Jako klatka. Glob jako klatka. I tak samo każdej jednostce nie może się wydawać jej życie biologiczne jako nieprze­kraczalne. Dlaczego? By zachowała maksymalną ochotę do wegetacji, do życia, do trwania na globie. Można śmiało zaryzykować twierdzenie, że żadne zwierzę nie chciało­by żyć, gdyby wiedziało, że umrze, a tym bardziej rozmnażać by się nie chciało. Wiele przemawia za tym, że człowiek bez celów wybiegających poza własną planetę, pozaziemskich, pozaplanetarnych, ba, wybiegają­cych poza wszechświat ze swą dalszą egzystencją – nie będzie się rozmna­żał. Ciekawa byłaby ankieta, ile zdecydowani ateiści w szeregu pokoleń – z dziada pradziada ateiści – miewają dzieci. W każdym razie narody, które traciły wiarę, wymierały, tudzież klasy społeczne wysterylizowane z wierzeń w zaświaty. Kula ziemska, skoro człowiek już ją wzrokiem ogar­nął, nie może mu się od tego czasu wydawać nieprzekraczalną, bo inaczej poczuje się naraz na globie, jak na wyspie. Jak na Flinders. I nie zechce się rozmnażać. Żydzi metafizyczni, religijni rozmnażali się w ciągu blisko czterech tysięcy lat; odłam Żydów antymetafizycznych, czysto ziemskich

–kompleks z Flinders – przestał się rozmnażać, choć posiadł wpływy i bogactwa większe niż którykolwiek i kiedykolwiek naród na globie. Taki był koniec Rzymian: metafizyczni Rzymianie zdobyli świat, czysto ziem­scy – z kompleksem z Flinders – „nie chcieli dzieci, czy też ich mieć nie mogli”.

Architektura światopoglądu musi wybiegać w nieskończoność, by czło­wiek w jej Domu chciał żyć. Choćby dlatego. Architektura światopoglądu nie może być klatką.

Lecz wróćmy w bliższe nam wymiary.

Dom mieszkalny tym mniej jest klatką, im więcej przed nim wolnej przestrzeni. Kraje z widokiem na morze – pierwsze poznały glob i zdo­były go. Osiedla w lasach nigdy nie miały wielu ludzi. Dom widny, to nie tyle z wielkimi oknami, co z dalekimi wielkimi widokami, jeśli nie z okien, to z progu; tak jak człowiek światły, to nie tyle książkowiec, ile ten, co widzi wielką przestrzeń przeszłości i przyszłości, co możliwie całą przeszłość i przyszłość spostrzega. Przestrzeń, to płuca i filozofia. W każdym razie dom wielopiętrowy, niezależnie od swego stylu, jest za­wsze klatką, a im większy, tym przygnębia silniej jak więzienie; rosnąca zaś w wielkich miastach ilość lokalnych ograniczeń, rozporządzeń, to dla psychiki mieszczan to samo, co matnia. Tak jak za niski w izbie pu­łap działa na samopoczucie domowników jak koniec świata. Pierwsi z ludzi, którzy kształcili w sobie poczucie panowania nad światem, to byli pustelnicy. Mieszkali w prymitywnych architektonicznie, ale własnych i małych domkach. Nigdy nie będzie więzień w małych, odrębnych dla każdego więźnia domkach z otwartym widokiem na świat. Wielka archi­tektura, to nie to samo, co architektura ogromna rozmiarami. Partenon jest malcem w porównaniu do wymiarów piramidy Cheopsa, ale ar­chitektura Cheopsa jest szczeniakiem wobec architektury Partenonu. Czyżby rozrodczość ludzka zależała od świeżości psychiki, jej horyzon­tów, optymizmu, zdolności do skoków z mieszkania w przestrzeń – od szacunku dla lokatora mieszkania? I czyżby od tych wartości równie zależała, co od młodości organów płciowych?

(…)

ROZDZIAŁ V – KU CZEMU EWOLUUJE HOMO SAPIENS?

Gdy zaś chodzi o ciężar absolutny mózgu, to mamy przykłady z Anatolem Franceem i Gambettą, którzy mieli tylko 1100 cm sześcien­nych (co odpowiada mniej więcej ilości mózgu u Sinanthropusa!), pod­czas gdy inni jak Jonathan Swift, lord Byron, Turgeniew mieli dwa razy więcej substancji mózgowej. Z takiego jednak faktu nie można wyciągnąć wniosku, że pierwsi stali niżej w rozwoju umysłowym od drugich.

Poza tym Weidenreich uważa, że pewne cofnięcie do tyłu przedniego sklepienia czaszki u praczłowieka nie dowodzi jeszcze infra-ludzkiego stanu. Dzisiejsza bowiem chirurgia stosuje coraz powszechniej zabiegi polegające na odcięciu za pomocą wprowadzanego obok oczodołu lancetu przednich części mózgu w wypadku psychicznych zaburzeń. Te właśnie partie, które uchodziły (zresztą mylnie) za siedlisko inteligencji, mogą być w pewnej części „lobotomowane”, a jednak człowiek nie przestaje być człowiekiem i może nadal spełniać funkcje ludzkie, nie wymagające, ro­zumie się, specjalnego wysiłku myślowego.

Wobec tego, konkluduje Weidenreich, fakt takiego czy innego ukształ­towania czaszki nie dowodzi jeszcze takiego czy innego stanu rozwojowe­go człowieka. A zatem jedynie wytwory kultury, zostawione przez praczłowieka, mają decydujące znaczenie. Wykopaliskowe zaś znaleziska mówią, iż ich twórcy byli rzeczywistymi, pełnymi ludźmi. Za takim postawieniem sprawy opowiadają się również oksfordzki i wiedeński antropologowie W. E. Gros, Clarc i J. Weninger”.

Nigdy nie wiadomo, skąd może przyjść atak na ten lub inny dział wiedzy. Gdy tej miary swego czasu potentat nauk przyrodniczych, co L. Pasteur (1822-1895), orzekł na podstawie doświadczeń, że nie znalazł samorództwa, i ukuto z tego pewnik, że samorództwo nie istnieje, nie­zadługo filozof H. Bergson (1859-1941) nadgryza tę opinię za pomocą czystej myśli: że „nie ma żadnego możliwego sposobu, by na drodze eksperymentalnej dowieść niemożliwości jakiegoś faktu”, bowiem „przez doświadczenie dowodzi się tylko istnienia lub nieistnienia danego faktu”. W roku zaś 1950 donoszą z ZSRR o ukazaniu się tam książki naukowca radzieckiego O. Lepieszyńskiej O pochodzeniu komórki z żywej substancji i o roli żywej substancji w organizmie. W tymże roku wychodzi tamże książka G. M. Boszjana O naturze wirusów i bakterii, wyrażająca dalszy ciąg ataku Lepieszyńskiej na tezę Virchowa (1821-1902): że komórka może powstać tylko z komórki. „Na podstawie przebadania pośrednich stadiów przemiany wirusów w postacie bakteryjne i bakterii w formy wirusowe doszliśmy – mówi Boszjan – do sformułowania trzech podstawowych za­sad, będących ogólnobiologicznym prawem rozwoju wirusów i bakterii:

1.Zarazki przesączalne mogą przemieniać się w postacie bakteryjne, które z kolei można przeprowadzić w zarazki przesączalne.
2.Postacie bakteryjne mogą przechodzić w formy przesączalne (wiru­sy), które znów można przemieniać w postacie bakteryjne.
3.Zarazki przesączalne i postacie bakteryjne mogą przechodzić w for­my krystaliczne, które znów można przekształcać w zarazki przesączalne i postacie bakteryjne.

Udało nam się także wykazać, że najmniejszymi niepodzielnymi elementami, z których zbudowane są żywe ciała, nie są komórki, lecz czą­steczki, z których składają się komórki. Cząsteczki te na drodze właści­wej im ewolucji mogą tworzyć komórki”. Dodajmy dla ścisłości, że takie cząsteczki muszą być żywe i pochodzić z komórek. „W przyrodzie stale – referuje Boszjan – zachodzi rozpad komórek bakteryjnych na prostsze, żywe cząsteczki i równocześnie odwrotny proces – tworzenia się z tych cząsteczek komórek bakteryjnych”. A więc „granice życia u takich istot jak bakterie i wirusy sięgają znacznie dalej, aniżeli przyjmowała to nauka od czasów Pasteura” – wnioskuje Boszjan.

Inny uczony radziecki, agrobiolog T. Łysenko, suponuje więcej: że „martwa przyroda jest praźródłem wszystkiego żywego”. Bez porówna­nia dalej idziemy my, katolicy, gdy wierzymy, iż wszystko powstało z ni­czego. Bóg stworzył świat z niczego: dogmat wiary. Uczeni zaś nie umieją tworzyć z niczego i któż zaprzeczy, że umiejętności tej nigdy nie posiądą. A choć można by się zastrzec, iż pojęcie tworzenia z niczego jest i będzie zawsze czymś obcym dla nauk przyrodniczych, to jednak jakież perspek­tywy otwiera ów dogmat dla nauki, która, kto wie, czy przynajmniej zbli­żać nas coraz bardziej nie będzie do tej umiejętności nieuchwytnej!

W każdym razie dzięki rozwojowi fizyki istnieje już dziś w naukach przyrodniczych „koncepcja wszechświata jako świata czystej myśli”. Zatem myśli celowej? Aczkolwiek „koncepcją wszechświata jako świa­ta czystej myśli” nie ma się co entuzjazmować, bo to idealizm, a raczej pewna forma spirytualizmu, gdy stanowisko poprawne jest stanowiskiem dualizmu ducha i materii.

Ale jaki cel przyświecałby procesowi ewolucji?

I – ewolucji człowieka?

Bo właśnie po to w tej książce ta próbka przeglądu osiągnięć nauki o ewolucji, gdyż żeby coś powiedzieć o tym, jak planować człowieka, trze­ba wpierw zobaczyć, jak przyroda zaplanowała całość życia i człowieka. Nie wyłączając – niezależnie od tego – stwórczej sprawczości Boga przy pojawianiu się człowieka. Ale jeśli złudzeniem jest dopatrywanie się w przyrodzie jakiejś celowości?

Może życie na Ziemi powstało z przypadku? I człowiek tak samo? Chwycono się, oczywiście, i tej myśli. Dlatego starano się rozpatrzyć, czy nie da „się obliczyć prawdopodobieństwa pojawienia się dzięki czystemu przypadkowi pewnych istotnych składników życia”. Sięgnięto dlatego aż do „początków materii żywej, lekko zróżnicowanej, jeszcze bliskiej mate­rii nieorganicznej, a nie do organizmu już wyewoluowanego”. Posłużono się tutaj rachunkiem prawdopodobieństwa, jedynym dla takich obliczeń. Dokonał ich „profesor Charles-Eugene Guye dla cząstki – molekuły, dro­biny białkowej = o stopniu dysymetrii równym 0,9, w której liczba ato­mów równa się 2000. Dla znacznego uproszczenia problemu przyjął, że atomy, składające się na tę fikcyjną drobinę, cząsteczkę białkową, są tylko dwóch rodzajów, gdy w rzeczywistości jest ich co najmniej cztery rodzaje – węgiel, wodór, azot, tlen – oprócz miedzi, żelaza, bądź siarki, zazwyczaj występujących w proteinach. Inne uproszczenie: ciężar atomowy tych ato­mów przyjęto za równy 10, co daje ciężar atomowy całej cząstki 20 000. Liczba ta jest prawdopodobnie niższa od analogicznej liczby dla najprost­szej proteiny (dla białka jaja kurzego 34 500).

Prawdopodobieństwo, że ukształtowanie o stopniu dysymetrii równym 0,9 pojawi się w tych tak uproszczonych warunkach, które sprzyjają jego pojawieniu się, wyniesie biorąc pod uwagę jedynie czysty przypadek:
2,02x 10321“. Itd.

Są to same cyfry. Określmy je uchwytniej dla wyobraźni.

Otóż „suma materii koniecznej dla spełnienia się takiego przypadku przechodzi wszelkie wyobrażenie. Trzeba by tu bowiem kuli o promieniu tak wielkim, że światło musiałoby go przebywać w ciągu 1082 lat. Objętość ta jest większa od objętości całego wszechświata wraz z najdalszymi konstelacjami, od których światło wędruje do nas 2×106 (dwa miliony) lat. Krótko mówiąc: musielibyśmy sobie wyobrazić objętość sekstyliona sekstylionów sekstylionów razy większą od wszechświata Einsteina”. Tymczasem życie powstało na maleńkim naszym globie.

Dodajmy, że Guye uprościł jeszcze o tyle swe obliczenie, że „komórka żywa nie wchodziła tu nawet w rachubę. Chodziło tylko o jedną z cząstek substancji, z jakich się składają istoty żyjące. Ale jedna cząstka nic nie daje. Potrzeba tu setek milionów cząstek identycznych”. „Gdyby – tedy – dało się wyrazić matematycznie prawdopodobieństwo pojawienia się ży­jącej komórki, to liczby wyżej podane wydałyby się tak małe, że można by je pominąć. W powyższym obliczeniu uproszczono problem świadomie dla zwiększenia prawdopodobieństwa”.

A dochodzą do tego cyfry czasu „nieskończenie dłuższego, niż osza­cowany przez uczonych wiek Ziemi, dla otrzymania, przeciętnie, jednej szansy pojawienia się” z przypadku pierwszej tu prematerii żywej, nawet nie preorganizmu: całej komórki.

„Aby – tedy – badać najbardziej interesujące zjawiska – życia i czło­wieka – zmuszeni jesteśmy odwołać się do antyprzypadku, jak to nazwał Eddington: do «Szachraja», który systematycznie narusza prawo wielkich liczb, prawa statystyczne, znoszące wszelką indywidualność badanych cząstek”. Ale właśnie „to czyni naukowo niemożliwą materialistyczną koncepcję życia – konkluduje du Nouy, bo jego rozważania nad matema­tyką ewentualnego samorództwa tu przytaczamy – i doprowadza nas do wniosku, że w naszej epoce zjawiska odnoszące się do ukazania się życia, do jego rozwoju i stopniowej ewolucji pozostają całkowicie niewytłumaczone przez naukę, chyba że nastąpi zupełny przewrót podstaw nauki nowoczesnej”.

Zwróćmy ponadto uwagę, że ewolucjoniści – zwłaszcza bardziej fana­tyczni – traktują życie nazbyt przeszłościowo, tak jakby ton im nadawali konserwatyści. Tymczasem nie tyle jest ważne, co było, lecz, co będzie. A więc nie tyle oglądanie się na to, co się działo z powodu ewolucji, cofa­nie się ciągłe do początków życia, ciekawość przeszłości, niepokój o prze­szłość, ale jeśli już ciekawość i niepokój, to – o nowe, dalsze życie: o to, co będzie. Myślenie wybiegające w przyszłość jest najważniejsze. Nie tylko ewolucja wstecz, lecz także ewolucja w przód! Szczególnie, że planować można jedynie przyszłość, a o wskazówki do kształtowania przyszłości ludnościowej chodzi nam w tej książce.

„Zostawmy tedy – za radą du Nouy – na boku problem pochodzenia ży­cia, które według wszelkiego prawdopodobieństwa związane jest z pocho­dzeniem protein, bardziej jeszcze tajemniczych, i rozważmy kąt widzenia ewolucji”. „Zgodnie z naszą hipotezą – naprowadza du Nouy – celowość ostateczna – téléfinalité – kieruje pochodem ewolucji jako całości. Od początku ukazania się życia na Ziemi była ona jakby daleką siłą kierow­niczą, zdążającą do rozwoju pewnego bytu obdarzonego świadomością, bytu duchowo i moralnie doskonałego. By osiągnąć swój cel, siła ta od­działywa na prawa świata nieorganicznego w taki sposób, że normalna czynność drugiego prawa termodynamicznego jest nastawiona zawsze w tym samym kierunku: kierunku zabronionym dla materii nieożywio­nej i prowadzącym do coraz większych asymetrii i do stanów coraz to trudniej nieprawdopodobnych. Gałąź ewolutywna człowieka odłączyła się stopniowo od wszystkich innych, naprzód pod względem fizjologicznym i morfologicznym, aż do ukazania się człowieka świadomego, później przez stopniowe wznoszenie przy pomocy idei moralnych”. Dzięki temu „poza człowiekiem wszystkie stworzenia żyjące obecnie na naszej planecie są formami pozostawionymi w tyle”.

(…)

W najbliższych rozdziałach wykażemy, jakich nadużyć oraz zbrodni dopuszcza się ludzkość od pewnego stadium swego rozwoju i aż dotych­czas na terenie regulacji zaludnienia – właśnie z braku postępu moralne­go i, co gorsza, jak bardzo cofnęła się pod tym względem w porównaniu z najstarszymi etapami swego kulturowego rozwoju.

Specjalizacja człowieka przyszłości w ujęciu du Nouya działa o tyle krzepiąco, że przewiduje on, iż ewolucja prowadzić będzie do coraz wyż­szej moralności człowieka, umożliwi to zatem twórczą regulację potom­stwa nawet wtedy, gdyby się okazało, że umiejętność ta wymaga niezwykle wysokiego poziomu moralnego tak od jednostki, jak od społeczeństw, i że w wielkim postępie etycznym należy szukać tajemnicy twórczej regulacji potomstwa.

Niepokoi tylko, że do tego rodzaju rozwoju jest maksimum ludzi mini­malnie przystosowanych i że chyba zawsze w przyszłości będzie człowie­kowi najtrudniej ubiegać się o postęp moralny. Ale, jeśli nieprzystosowalność, to warunek trwałości gatunku, kto tedy wie, czy ta właśnie ludzka nieomal nieprzystosowalność do doskonałości moralnej, zwłaszcza opór w tej dziedzinie naszego organizmu fizycznego – nie gwarantuje, że tyl­ko na drodze walki z oporami, dzięki przezwyciężaniu ich i osiąganiu nowych poziomów, a nigdy – poziomu doskonale moralnego, wydobyć z siebie może gatunek Homo sapiens trwałość bytowania teoretycznie tak długą, jak długo będą istnieć w naturze człowieczej owe opory przeciw realizowaniu ideału moralnego, a na globie i we wszechświecie – warunki do podtrzymywania życia na Ziemi.

Wszakże można by tu prymitywizować: że wobec tego niemoralność postępowania zapewnia trwałość ludzkiemu gatunkowi. Atoli nie niemo­ralność, lecz opór naturalny przeciw niemoralności połączony z równie naturalnym dążeniem do moralności. Nie ma nic bardziej naturalnego jak dążenie do siły moralnej. Zresztą, niebawem przedłożymy dowody, że od najdawniejszych tysiącleci poziom moralny, zwłaszcza w postawie wo­bec płodu, dziecka i kobiety, decydował o samym istnieniu lub zagładzie ludów pierwotnych. W końcowych z kolei rozważaniach tej książki łatwo będzie spostrzec, że jedynie bardzo wysoka, możliwie najwyższa moral­ność społeczeństw i jednostki – stanowi nie tylko warunek być albo nie być dla gatunku Homo sapiens w naszych czasach, najbliższych i dalszych, ale gwarancję rozwoju wszystkich dziedzin życia ludzkiego.

Może nawet od tego warunku zależeć będzie w przyszłości rozwój flory i fauny, ba, istnienie naszej planety, tudzież pozytywne eksploatowanie wszechświata. Lecz w jakiej mierze pozwoli na taki rozmach w postępie moralnym – skażona, tak bardzo skłonna do upadków moralnych, natura ludzka? Tym bardziej, że każdy człowiek skazany jest na pracę dźwigania swego poziomu moralnego – indywidualnie, niejako od początku?

Z całości tedy dziejów ewolucji wypływają wnioski dla całości popula­cji i to nie bardziej obciążone hipotetycznością, niż sugestie wyprowadzo­ne z tejże teorii w sprawie początków człowieka, czy życia na Ziemi. Co więcej, wnioski dla populacji o tyle górują nad poglądami o pochodzeniu życia i ludzi, że i dziś, i zawsze będzie można sprawdzić ich wartość obiek­tywną. I może nawet w miarę sprawdzania się tej drugiej kategorii wnio­sków, pierwsze z nich – hipotezy ewolucjonistów dotyczące początków człowieka i życia – będą mogły być coraz bardziej korygowane, uściślone, ażeby na miejsce anemii właściwej hipotezom nabierały rumieńców żywej prawdy.

Ułomność dotychczasowego stanowiska ewolucjonistów wobec czło­wieka pochodziła stąd, że zanadto szukano podobieństw do małpy. Ale wszak cały świat organiczny jest wzajemnie do siebie podobny. I może inaczej nie byłby dla nas zrozumiały. W ogóle jak przy każdym porów­naniu, tak i tu, tym bliżej od zwierzęcia do człowieka, im bardziej szukać, w czym są te organizmy bliskie sobie. I na odwrót: tym dalej, im więcej podkreślać różnice między nimi. Nie znając wszystkich podobieństw mię­dzy florą, fauną, człowiekiem – nie można ani objąć, ani poznać świata organicznego. Atoli nie można też poznać poszczególnego gatunku, jeśli nie znać wszystkich właściwości odróżniających go od innych. Znajomość gatunku, to raczej obraz wszystkich jego odrębności: bo podobieństwa do innych, to ani nie charakter, ni styl, lecz banały.

Aliści teoria ewolucji, idąc dotychczas zbyt jednostronnie na podobień­stwa, uświadomiła nam dzięki temu całość świata nieorganicznego i orga­nicznego – flory i fauny, tudzież wszystkie jego powiązania z człowiekiem. Zbyt nikle, nieokreślenie, natomiast z tego samego powodu przedstawiła gatunek.

Szczególnie ta jej słabość uwypukliła się, gdy zaczęła nam tłumaczyć zbyt wąsko człowieka: nieomal jedynie w podobieństwach do reszty ży­cia – organicznego i nieorganicznego. Okazało się na poczekaniu, że to uproszczenie. Na szczęście owo prostactwo mija. Teoria ewolucji kompli­kuje się, ale i wzbogaca się właśnie po dotknięciu się bliższym do pojedyn­czej rośliny, zwierzęcia, a zwłaszcza po oglądzie krytyczniejszym ewolucji człowieka. Dziś nauka powojenna, ta poważna, nie szuka już tylko, czy teoria ewolucji człowieka potwierdza się w biologii, ale i w psychologii, prehistorii, lingwistyce, etnologii, historii porównawczej religii. I odkry­wa na przykład, że „biologiczna strona ludzkiej natury jest skierowana na dziedzinę duchową”. Dlatego – opiniuje biolog J. Kalin, 1946 – „przyczy­nowe wyjaśnienie powstania człowieka jedynie z biologicznych zasad będzie zawsze niemożliwe.”

Ta potęgująca się wszechstronność badań sprawia, że coraz bardziej przed oczyma ludzi wiedzy wyłania się istota ludzka jako zdumiewająco odrębna wśród świata organizmów, o swoistej ewolucji, innej niż u zwie­rząt, mianowicie duchowej, lub, jak określa się to szerzej, duchowo-historycznej. I rzeczywiście: czymże są różnice fizyczne między szczątkami kostnymi najstarszego człowieka kopalnego z Piltdown a szczątkami doczesnymi Bergsona – wobec różnic kulturalnych, jaki reprezentowała każda z tych postaci ludzkich podczas pobytu na Ziemi! Wszak dzielą je tu różnice, coś jak przedział między pierwszą komórką, która się ukazała na ziemi, a organizmem wysokiej formacji o miliard lat później wyewo­luowanym.

(…)

Jakaż niemowlęca nieporadność, jak przerażająca mizeria w kulturze!

Atoli jedno i drugie mniej zdumiewa niż etyka tych szczepów. Zarówno u Pigmejów, jak w ogóle „u wszystkich «czystych» przedstawicieli niższego myślistwa, jedyną społecznie uznaną formą małżeństwa jest monogamia.” Snadź niepojęta to była prawda dla zwolenników teorii ewolucji w socjologii, bo i tu, idąc po linii najmniejszego oporu spodziewali się czegoś wręcz przeciwnego, dlatego naiwnie głosili w wieku XIX – J. J. Bachofen, Lewis H. Morgan, a za nim L. H. Lubbok, L. Gumplowicz, J. Lippert, F. Müller-Lyer – o pierwotnym u ludów dzikich bezładzie płciowym. Czyżby to była socjologia życzeń zamiast socjologii faktów? Ale w takim razie, skąd u tych autorów takie ubóstwo życzeń wobec człowieka pierwotnego?

To posądzenie ludzi najpierwotniejszych o niechlujstwo płciowe roz­padło się pod obuchem coraz liczniejszych pod koniec wieku XIX i na początku XX badań rzetelnie naukowych nad ludami pierwotnymi. W świetle tych prac jeden z najznakomitszych znawców dziejów mał­żeństwa, E. Westermarck w trzytomowym dziele The History of Human Marriage, wydanym po raz pierwszy w roku 1901, pisze: „Żadną miarą stosunki płciowe wśród najniżej stojących ras nie zbliżają się do komu­nizmu płciowego. Owszem, twierdzimy, że wiele lub większość wśród nich żyje w wyłącznym lub prawie wyłącznym jednożeństwie, wśród niektórych nawet rozwód nie jest znany”. Toteż – mówi Westermarck – „hipoteza, według której promiskuizm płciowy miał być powszechną formą w społecznej historii ludzkości, zamiast należeć do klasy hipotez naukowo dopuszczalnych, jest według mego przekonania hipotezą naj­bardziej nienaukową wśród wszystkich, które kiedykolwiek stworzono w całym zakresie socjologicznej spekulacji.” Hipotezy takie są „bezna­dziejnie przestarzałe” – mówi w dwadzieścia lat później etnolog amery­kański H. Lowie w swej Primitive Society (London 1921, s. 58-59). Cztery lata wcześniej orzeka po analizie problem inny etnolog amerykański J. R. Swanton w „American Anthropologist” (1917, s. 464-465): że „słusz­nie możemy postawić ten końcowy wniosek, rozpatrzywszy śmiesznie nieliczne wypadki małżeństw grupowych u dzikich oraz zjawiska poliga­mii i poliandrii tamże, iż monogamia była prawdopodobnie zawsze nor­malną formą ludzkiego małżeństwa, podczas gdy inne formy stanowiły jedynie zboczenie od typu zasadniczego”. W roku natomiast 1924 posiada już etnologia zdecydowane dane z całego świata, a potwierdzają je bada­nia aż do dziś, że małżeństw grupowych nigdzie jeszcze nie stwierdzono. Na przykład etnologowie wieku XIX podawali tak zwane małżeństwo pirauru za grupowe, lecz badania N. W. Thomasa – Kinship Organization and Group-Marriage in Australia (London 1906, 147) – stwierdziły, że to posądzenie Australijczyków było bezpodstawne. Podobnie opowiada­nie W. G. Bogoraza, że Czukcze posiadają małżeństwo grupowe, okazało się nieścisłe. Czukcze mają uregulowaną wymianę żon, lecz nie stanowi to chaotycznego zaspokajania popędów płciowych między wszystkimi członkami szczepu.

 

Zobacz na: Szczepienie Przeciwko Ciąży – Cud czy zagrożenie? Judith Richter
Dr Russell Blaylock o szczepieniu kobiet w ciąży
Poronienie jako efekt szczepienia przeciw grypie – nigdy nie szczep kobiety w ciąży!
Związek promieniowania mikrofalowego ze sterylizacją i autyzmem
Oczekiwana dalsza długość trwania życia – J. I. Rodale (1955)
Wzrost oczekiwanej długości życia: Wpływ współczesnej medycyny na przedłużenie średniej długości życia – dr Peter Dingle.
Ostateczne rozwiązanie kwestii polskiej
Nowa książka Jimma Marrsa ‚Population Control’ ujawnia sposoby działania lobby szczepionkowego
Sterylizacja dziewczynek poprzez szczepionki – Jerzy Jaśkowski
Jak instalacje wodno-kanalizacyjne (nie szczepionki) wyeliminowały choroby – Joel Edwards

 

Agresja demograficzna a Plan Himmlera – doc. Józef Kossecki

 

 

Psychoza przeludnienia

„Groza niebezpieczeństwa ograniczania urodzeń polega na tym, że społeczeństwo, regulujące dzieci, przestaje naraz planować umiarkowanie i wymiera – bynajmniej nie z braku żywności, ale z planowania zbyt oszczędnej liczby dzieci (…). Popłoch ludnościowy tym więcej dziwi, że żaden naród nie zginął z przeludnienia, natomiast z regulacji potomstwa skończył niejeden, i tym właśnie góruje przeludnienie nad wyludnieniem oraz „bezmyślna”, instynktowna płodność nad regulowaną” – Walenty Majdański

Planowanie zaludnienia, Fundacja “Pomoc rodzinie”, Łomianki 2004, s 49

Zaczęło się od Thomasa Roberta Malthus’a

W roku 1798, w Londynie ekonomista, pastor anglikański Thomas Robert Malthus wydaje swą głośną książkę; „Rozprawa o prawie ludności i jego oddziaływaniu na przyszły postęp społeczny wraz z uwagami na temat spekulacji panów Godwina, Condorceta i innych pisarzy” Najważniejszym, jak się później okazało dla ludzkości twierdzeniem, był wywód o dwu ciągach cyfr. „Ludność w razie braku przeszkód wzrasta w postępie geometrycznym, a środki utrzymania- w postępie arytmetycznym. Przyjmując, że ludność ziemi wynosi, na przykład, tysiąc milionów, to ludzkość wzrastałaby w postępie 1, 2, 4. 8, 16, 32, 64, 128, 256, 512, itd.; środki zaś utrzymania: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10 itd. Po dwustu pięćdziesięciu latach będzie się miał stosunek ilości zaludnienia do ilości środków utrzymania, jak 4096 do 13.”.(W. Majdański, Planowanie zaludnienia, Łomianki 2004, s 28)   Malthus przestraszył ludzi na kilka stuleci. Nakreślił obraz plagi głodu i niepohamowanego wzrostu ludności, a co za tym idzie nędzy i występku. Tymczasem pesymistyczne wizje nie sprawdziły się. Na skutek wielkiego postępu technicznego, dokonał się wzrost wydajności rolnictwa – przejście z rolnictwa ekstensywnego na intensywne. Wiele krajów posiada nadwyżkę żywności, a obszar Europy i USA Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) zalicza do obszarów o wyżywieniu zbyt obfitym (nadkonsumpcja) powyżej 3000 kal. na dzień. Pomimo tego, że narody Europy żyją dostatnio, to starzeją się i wymierają Pewne grupy ludzi nadal promują neomaltuzjanizm, który uchodzi za modny i postępowy, a groźba przeludnienia stała się wręcz obsesją masonerii. Europejczyk sprzed Malthusa cieszył się z dziecka, Europejczyk po Malthusie przede wszystkim smuci się z dziecka.

Moda na bezdzietność

Możecie być dumne z tego, że nie macie dzieci. Nie jesteście niepełnowartościowe. Wręcz przeciwnie, wybierając bezdzietność, stawiacie na siłę, piękno i miłość – głosi Yvonne Marie Vissing, profesor socjologii w Salem State College. W Stanach Zjednoczonych już w 1991 r. powstała organizacja Childless by Choice (Bezdzietne z Wyboru), która z bezdzietności czyni cnotę. Na stronach No Kidding wymienia się dziesiątki sławnych kobiet, które wybrały życie bez dzieci, m.in. pisarki Margaret Mitchell, Simone de Beauvoir, Emily Dickinson, aktorki Katharine Hepburn, Larę Flynn Boyle, Daryl Hannah, śpiewaczki Ellę Fitzgerald i Jessye Norman czy autorkę telewizyjnych talk shows Oprah Winfrey. W Polsce za wzór podaje się Grażynę Torbicką czy Dorotę Warakomską W Europie, Japonii czy USA bezdzietność przybrała rozmiary epidemii. Już co piąta kobieta w wieku 40-45 lat nie ma potomstwa – to dwukrotnie więcej niż przed dwudziestu laty. Dwukrotnie wzrosła też w tym czasie liczba mężatek nie mających dzieci (z 7 proc. do 14 proc.). Trzykrotnie zwiększyła się liczba bezdzietnych kobiet w grupie najlepiej wykształconych i najlepiej zarabiających (z 12 proc. do 36 proc.). W ostatnich 20 latach liczba urodzeń w Polsce spadła o połowę i nie przekracza 370 tys. rocznie. W 2002 r. tzw. współczynnik dzietności Polek zmniejszył się do 1,3 i jest podobny jak w Unii Europejskiej. Co piąta Polka – wynika z danych GUS – nie chce powiększać rodziny. Jako główny powód takiej decyzji wymienia się złą sytuację materialną, zaabsorbowanie pracą i zagrożenie bezrobociem. Co czwarta wykształcona i dobrze zarabiająca Polka nie planuje ciąży przed trzydziestką.
(Zob. Wprost 24, Kult bezdzietności, nr 15/2003(1063).

Późne macierzyństwo

Tłumiony instynkt macierzyński budzi się nieoczekiwanie ze zdwojoną siłą.. Co dziesiąta matka decyduje się i rodzi pierwsze dziecko po 35. roku życia. Jednak późne macierzyństwo niesie ze sobą komplikacje.”Według E. Nowratila i H.Siegmunda, płodność kobiety 35- letniej jest o połowę mniejsza od płodności przed 30- tym rokiem życia. Po 40 roku już tylko 10% normalnych całkiem kobiet zachodzi w ciążę, a według Munzera i Loera zaledwie 3% z nich może mieć nadzieję na dziecko, mimo braku jakichkolwiek dających się stwierdzić przeszkód.”.( Za: W. Majdański, Planowanie zaludnienia, s 75). Późne macierzyństwo niesie też ze sobą ryzyko powstania różnego rodzaju zaburzeń rozwojowych u dziecka. Np. Ryzyko urodzenia dziecka z zespołem Downa wzrasta w miarę, jak wzrasta wiek przyszłych matek. Wykazuje to zamieszczona statystyka:

  • W wieku 25 lat ryzyko wynosi 1 przypadek na 1300 urodzeń

  • W wieku 30 lat – 1 na 965 urodzeń.

  • W wieku 35 lat – 1 na 365 urodzeń

  • W wieku 40 lat – 1 na 109 urodzeń

  • W wieku 45 lat – 1 na 32 urodzenia

  • W wieku 49 lat – 1 na 12 urodzeń.

(Za: G.B. Curtis, Ciąża w pytaniach i odpowiedziach, Wydawnictwo Amber Sp. z o. o., Warszawa 2001, s 216)

Źródło: Psychoza przeludnienia